Książka pt. Pułkownik „Ponury”. Biografia cichociemnego Jana Piwnika – to publikacja kompletna. Po tym dziele Wojciecha Königsberga bardzo trudno będzie komukolwiek napisać cokolwiek nowego o życiu Jana Piwnika. Od teraz jego książkę możemy uważać za kamień węgielny współczesnej legendy pułkownika „Ponurego”. Autorowi należą się słowa najwyższego uznania oraz podziękowania.
Wojciech Königsberg jest uznanym historykiem i publicystą, działa w Środowisku Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich Armii Krajowej „Ponury” – „Nurt”, jest także autorem bloga Wokół „Ponurego” Zadebiutował w 2011 książką pt. Droga „Ponurego”. Rys biograficzny majora Jana Piwnika, za którą zdobył Nagrodę im. prof. Tomasza Strzembosza dla autora najlepszej debiutanckiej lub drugiej w karierze książki dot. najnowszej historii Polski. Dwukrotnie zdobył, w głosowaniu czytelników, Nagrodę im. Oskara Haleckiego w konkursie „Książka Historyczna Roku”. W 2018 za książkę pt. AK 75. Brawurowe akcje Armii Krajowej, w 2023 za napisaną wspólnie z dr Bartłomiejem Szyprowskim publikację pt. Zlikwidować! Agenci Gestapo i NKWD w szeregach polskiego podziemia.
Autor właśnie wydał swoją najnowszą książkę pt. Pułkownik „Ponury”. Biografia cichociemnego Jana Piwnika (wyd. Znak, Kraków 2024, ISBN 978-83-240-8740-2 EAN: 9788324087402). Książka waży 1,25 kg, ma 848 strony, 468 fotografii (o ile nie pomyliłem się w liczeniu), w tym sporo nigdy dotąd nie publikowanych. W bibliografii Autor wskazuje m.in.: archiwalia 51 archiwów (w tym własne), 504 źródła drukowane, 208 źródeł internetowych (w tym 77 mojego autorstwa). Te liczby świadczą o ogromie pracy, jaką musiał wykonać Wojciech Königsberg, aby napisać książkę. Jest też inna istotna cecha książki – za priorytetowe Autor słusznie uznał relacje osób, które osobiście znały naszego Bohatera.
Warto dodać, że książka jest, w pewnym sensie, „podsumowaniem” żmudnej pracy badawczej Autora, której jakby „etapami” były wcześniejsze publikacje:
Układ treści jest dosyć oczywisty, bo chronologiczny. tytuły rozdziałów i podrozdziałów nie zaskakują, bowiem są także oczywistym określeniem kolejnych etapów życia oraz kolejnych ról społecznych Jana Piwnika. Książkę otwiera frapujące wspomnienie Mieczysława Sokołowskiego, siostrzeńca Cichociemnego. O pułkowniku pisze m.in. tak:
Druga wojna światowa była dla niego, tak jak i dla milionów Polaków, twardą i brutalną szkołą, w której ostateczny egzamin z człowieczeństwa i obywatelskiej postawy kończył się często drewnianym krzyżem na cmentarnej mogile.” (s. 9).
Kolejne siedem rozdziałów wiedzie nas przez młodość Jana Piwnika, wojenną zawieruchę, pobyt w Wielkiej Brytanii, aż po skok do Polski, konspirację, Góry Świętokrzyskie, Nowogródczyznę oraz próbę podsumowania legendy i pamięci o jednym z najwybitniejszych Cichociemnych.
We wstępie Wojciech Königsberg trafnie zauważa: „Oczywiście miał wady, popełniał błędy, podejmował niesłuszne decyzje, jak każdy z nas. Dlatego tak ważne jest ukazanie jego losów w sposób komplementarny, położenie nacisku na przedstawienie wydarzeń z dzieciństwa i młodości oraz kolejnych etapów życia, które pozwoliły mu z „Jasia” stać się „Ponurym”.
Tytaniczna wręcz praca Autora pozwoliła mu – jak podkreśla – na „(…) ukazanie jeszcze wierniejszego obrazu syna, ucznia, żołnierza, policjanta, cichociemnego, konspiratora, partyzanta, dowódcy, bohatera.” (s.12) Wspomnieć należy, że pierwsza połowa 1940 w życiu Jana Piwnika została zrekonstruowana dzięki… osobistym zapiskom Bohatera, zwartym w kieszonkowym kalendarzyku, przekazanym Autorowi przez jego siostrzeńca.
Książka nie jest łatwa w lekturze, m.in. z uwagi na znaczną objętość oraz dużą drobiazgowość opisów (może nawet niekiedy zbyt dużą). Przyznać jednak trzeba, że Autor dołożył starań, aby styl narracji był żywy i naturalny, a jej treść ciekawa i wciągająca. Zachowano też logikę narracji, w myśl której wszelkie dygresje, opisy, relacje czy wspomnienia bezpośrednio wiążą się z danym fragmentem życiorysu i służą istotnemu pogłębieniu kontekstu prezentowanych faktów.
W książce można znaleźć wiele ciekawostek, m.in. informację, iż w kursie dla przyszłych oficerów Policji Państwowej wraz z Janem Piwnikiem uczestniczył także policjant i późniejszy Cichociemny Piotr Szewczyk. Także nieznaną (albo bardzo mało znaną) informację, iż bezpośrednim dowódcą „Ponurego” w Grupie Rezerwy Policyjnej był Eugeniusz Janczyszyn, późniejszy instruktor kursu odprawowego w Audley End, który pomagał kandydatom na Cichociemnych w układaniu ich „legend” (fikcyjnych życiorysów). Autor wskazuje także, że kandydatów na przyszłych Cichociemnych z 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej wybierał osobiście gen. Stanisław Sosabowski. Nie udało się ustalić, ilu ich wybrał, ale udało mi się obliczyć, że spośród 316 Cichociemnych aż 61 było wcześniej żołnierzami 1 SBS.
Godna uwagi jest także informacja, że Jan Piwnik był uczestnikiem pierwszego kursu dla kandydatów na Cichociemnych w Inverlochy Castle, wraz z nim uczestnikami tego kursu byli też przyszli Cichociemni: ppor. / płk cc Adam Boryczka oraz ppor. / mjr cc Eugeniusz Kaszyński. Autor „wytropił” nawet szkocką sympatię Jana Piwnika o imieniu Kathleen. Niezwykła jest informacja, że pierwszą fotografią Jana Piwnika, która znalazła się w łapach gestapo było znane nam zdjęcie komendanta śpiącego z głową na plecaku, wykonane przez kpr. Feliksa Konderkę. Oczywiście foto dostarczył gestapowcom zdrajca „Motor”.
Dla mnie niezwykle interesująca była (przytoczona za Cezarym Chlebowskim) relacja ze spotkania Jana Piwnika z ówczesnym wicepremierem Stanisławem Mikołajczykiem. Ów kiepski polityk wyraził nadzieję, że „pan jako syn chłopa będzie służył w kraju sprawie naszego stronnictwa.” Cichociemny Jan Piwnik pokazał właściwą klasę – odciął się jasno i zdecydowanie od próby uwikłania Go w jakieś partyjne gierki – „(…) o tym, że jestem chłopskim synem nie zapomniałem nigdy. A teraz jestem wyłącznie oficerem armii polskiej i jadę do kraju walczyć. Dlatego też żadnych zleceń natury pozawojskowej przyjąć nie mogę.”
Muszę przyznać, że ochoczo rzuciłem się na to „co tygrysy lubią najbardziej” czyli właśnie te fragmenty książki które dotyczą szkolenia oraz skoku do Polski Cichociemnego Jana Piwnika. Przy okazji pragnę podziękować Autorowi za miłą rekomendację (w przypisie na str. 167) – „godną polecenia stronę internetową poświęcona cichociemnym prowadzi Ryszard Zając – wnuk cichociemnego por. cc Józefa Zająca ps. „Kolanko”: Cichociemni elitadywersji https://elitadywersji.org
Cieszę się także niezmiernie, że wbrew dotychczasowej narracji rozmaitych historyków i publicystów o rzekomo „skromnych doświadczeniach” spadochronowych Polski, Wojciech Königsberg trafnie i słusznie podkreśla, w kontekście dokonanej podczas II wojny św. rewolucji w zakresie taktyki wojennej, specjalizacji jednostek itp. – „Polska wypadła w tym aspekcie dość przyzwoicie” (s. 166). Autor przypomina początki polskiego spadochroniarstwa, pierwszy wojskowy kurs spadochronowy oraz – oczywiście – utworzenie Wojskowego Ośrodka Spadochronowego w Bydgoszczy, a także propozycje mjr dypl. Włodzimierza Mizgier Chojnackiego oraz kpt dypl. Macieja Kalenkiewicza oraz kpt. dypl. Jana Górskiego.
Autor niestety powtarza dość rozpowszechniony błąd, jakoby grupę szesnastu oficerów zgłoszonych do lotniczego przerzutu do Polski nazywano „chomikami” od pseudonimu Jana Górskiego; to nieprawdziwa wersja rozpowszechniana m.in. przez wnuka mjr dypl. cc Jana Górskiego. W rzeczywistości było odwrotnie, tj. najpierw (styczeń – luty 1940) grupę nazywano „chomikami”, a dopiero ok. półtora roku później (połowa lipca 1941) Jan Górski obrał taki pseudonim (Jan Erdman, Droga do Ostrej Bramy, s. 152). Z uznaniem należy odnotować, że Autor – wbrew dotychczasowej narracji np. IPN – nie przemilcza roli mjr / ppłk dypl. Jana Jaźwińskiego, późniejszego organizatora lotniczego wsparcia dla Armii Krajowej.
Prawdopodobnie z powodu nadmiaru różnych informacji, Autor powiela także powszechny błąd, jakoby „na szkolenia dla cichociemnych zgłosiło się 2413 kandydatów” (s. 179), choć faktycznie zgłosiło się 2385 (Wykaz „Zgłosiło się do pracy w Kraju”, zespół akt Oddziału VI (Specjalnego) Sztabu Naczelnego Wodza w Centralnym Archiwum Wojskowym, sygn. CAW II.52.359, s. 27). Podawana dotąd liczba 2413 wynika z błędnego doliczenia 28 cywilnych kurierów politycznych, których przeznaczeniem nie była służba specjalna (wojskowa) w ZWZ/AK, którzy oczywiście nie zgłosili się na szkolenia dla CC.
Nieścisła jest informacja, iż „przerzucono do Polski 31 kurierów i emisariuszy MSW (…) nazywano ich „kociakami” (s.179). Wprawdzie wg. przywołanego przeze mnie wcześniej zestawienia sporządzonego przez Oddział VI (Specjalny), zgłosiło się 28 kurierów cywilnych, tj „kociaków”, ale nie w tym rzecz, bo rzeczywiście (wbrew informacji z wykazu) przerzucono do Polski 31 kurierów i emisariuszy. Warto jednak zwrócić uwagę, że był wśród nich Józef Retinger – który nie był wcale „kociakiem”. Był też bardziej emisariuszem brytyjskim niż polskim, w zasadzie sam siebie wysłał, realizując na zlecenie SOE misję „Denham”. Ówczesny premier Mikołajczyk zaakceptował zrzucenie Retingera do Polski w tajemnicy przed Prezydentem R.P. i Naczelnym Wodzem, z pomocą władz wojskowych innego, choć zaprzyjaźnionego państwa: Wielkiej Brytanii. Prawna kwalifikacja tego zdarzenia wyczerpuje znamiona czynu określanego jako „zdrada dyplomatyczna”. Z całą pewnością Retinger nie był więc „kociakiem”, choć to ludowcy chcący przypodobać się Brytyjczykom zaakceptowali wysłanie go do Polski.
Autor bardzo trafnie zauważa, że lotnicza pomoc dla Armii Krajowej, tj. zrzuty uzbrojenia i wyposażenia wojskowego, miały charakter „niemalże symboliczny” (s. 180). W mojej ocenie tę pomoc można śmiało nazwać „kroplówką zrzutową”. Należy odnotować z uznaniem, iż Autor prostuje dość powszechny błąd, obecny w publicznej narracji, jakoby 1 Samodzielna Brygada Spadochronowa była „formacją cichociemnych”. Oczywiście nie była, choć z niej wywodziło się aż 61 CC. Wojciech Königsberg prawidłowo podkreśla, iż 1 SBS utworzono „w ramach przygotowań do powstania powszechnego w Polsce” (s. 185).
W bardzo ciekawych fragmentach książki dot. Wachlarza (s. 232 i nast.) zabrakło mi kluczowej informacji, iż utworzony on został na wyraźne życzenie brytyjskiego Special Operations Executive (operacja „Big Scheme”), który przekazał na ten cel 3 mln kredytu dla Armii Krajowej. Co prawda nie wspomina o tym także Cezary Chlebowski w swej monografii „Wachlarza”, ale od czasu jej wydania zyskaliśmy już dostęp do „Dziennika czynności” oraz do wydanych w 2012 pamiętników mjr / ppłk. dypl. Jana Jaźwińskiego – w których wielokrotnie i wyraźnie ujawniono ten istotny fakt.
Warto odnotować, że przy okazji opisu akcji na więzienie w Pińsku Wojciech Königsberg ustalił tożsamość dowódcy szóstej grupy bojowej uczestniczącej w akcji. Wcześniej podawano, że ps. Drucik używał Bronisław Posłuszny, faktycznie zaś był nim ppor./por. Witold Kalinowski. Autor wskazał, że informacji tej nie opublikował, choć była mu znana, zwykle dotąd rzetelny Cezary Chlebowski.
W książce Autor publikuje także nieznane dotąd okoliczności dotyczące akcji ekspropriacyjnych Cichociemnego Zbigniewa Piaseckiego ps. Orlik, wskazując jako źródło maszynopis dr Bartłomieja Szyprowskiego pt. Awanturnik, ale w dodatnim znaczeniu, przekazany do publikacji w „Glaukopisie„. Miałem sposobność zapoznać się wcześniej z tymi ustaleniami niestrudzonego dr Bartłomieja Szyprowskiego. Mogę jedynie napisać, że niecierpliwie czekam na publikację w „Glaukopisie”, która rzuci nowe, pozytywne światło na postać jednego z sosnowieckich Cichociemnych – por. cc Zbigniewa Piaseckiego ps. Orlik.
Autor bardzo rzetelnie, szczegółowo opisuje początek istnienia oraz późniejszy rozwój legendarnej formacji zwanej Zgrupowaniem Partyzanckim Armii Krajowej „Ponury”. Jak się okazuje, na decyzje dowódców lokalnych oddziałów najrozmaitszej proweniencji polityczno – wojskowej, które podporządkowały się „Ponuremu”, zasadniczy wpływ miała istniejąca już legenda Cichociemnego Jana Piwnika. Również rozdziały „Nowogródczyzna” oraz „Pamięć” zwierają wiele interesujących treści, w tym niezwykle użyteczne kalendarium.
Wojciech Königsberg nie zawiódł nas, skrupulatnie, z niemal chirurgiczną precyzją opisując i analizując fakty z życia Cichociemnego Jana Piwnika. Wydawca na okładce podkreśla, że „Historia bohatera z Pińska, Gór Świętokrzyskich i Nowogródczyzny wreszcie została domknięta dzięki dotarciu nie tylko do zachowanych archiwaliów, ale także wspomnień i relacji świadków. Dzieje i czyny „Ponurego” są gęsto zilustrowane niepublikowanymi wcześniej zdjęciami oraz dokumentami, co sprawia, że Pułkownik „Ponury” Biografia cichociemnego Jana Piwnika jest dziełem kompletnym.”
Nie sposób zaprzeczyć – książka pt. Pułkownik „Ponury”. Biografia cichociemnego Jana Piwnika – to publikacja kompletna. Po tym dziele Wojciecha Königsberga bardzo trudno będzie komukolwiek napisać cokolwiek nowego o życiu Jana Piwnika. Od teraz jego książkę możemy uważać za kamień węgielny współczesnej legendy pułkownika „Ponurego”. Autorowi należą się słowa najwyższego uznania oraz podziękowania.
Niewątpliwymi mankamentami książki są w mojej ocenie: raczej dość kiepski papier i wynikająca z tego niezbyt nadzwyczajna jakość publikowanych fotografii. Jakość papieru i fotografii można od biedy uznać za poprawne, jednak jak na publikację tej rangi, w mojej ocenie powinny być zdecydowanie lepsze. Jedna „wkładka” z kilkunastoma kolorowymi fotografiami nie może zmienić tej opinii.
Niezrozumiały jest dla mnie projekt okładki – spodziewałem się raczej nieznanej fotografii płk cc Jana Piwnika albo jakiejś śmiałej, awangardowej wizji Jego wizerunku. Biografia wyjątkowego Cichociemnego, w mojej ocenie powinna być zilustrowana na okładce jego wizerunkiem – rzeczywistym bądź symbolicznym. Tymczasem większą część okładki zajmują napisy (imię i nazwisko Autora oraz tytuł) oraz fotografia zbiorowa dwunastu osób. Dobrze że nasz Bohater znajduje się chociaż w centralnej części tej fotografii, choć mocno dziwi, że grafik nie zechciał go w jakiś zauważalny sposób wyeksponować.
W książce zabrakło mi także czegoś w rodzaju odautorskiego eseju Wojciecha Königsberga, podsumowującego całość zawiłych losów pułkownika „Ponurego”. Być może jednak to świadoma decyzja, wynikająca z faktu, iż Autor nie chciał nadmiernie wykroczyć poza przyjętą przez siebie rolę historyka – dokumentalisty. Niemniej bardzo ciekaw jestem tego rodzaju literacko – naukowej refleksji Wojciecha Königsberga nad życiem Cichociemnego Jana Piwnika. Któż bowiem lepiej niż On zgłębił jego losy?
Wojciech Königsberg, Pułkownik „Ponury”. Biografia cichociemnego Jana Piwnika, Znak Horyzont 2024, ISBN: 978-83-240-8740-2, EAN: 9788324087402, 848 stron, format 150×235.
PS.
Znakomitą, praktycznie bezbłędną książkę Wojciecha Königsberga wydało krakowskie wydawnictwo „Znak”, niechlubnie wsławione publikacją w 2012 oraz 2022 roku 246 błędów i nieścisłości na 417 stronach, w koszmarnie nierzetelnej książce Kacpra Śledzińskiego pt. „Cichociemni. Elita polskiej dywersji”. Drugie wydanie tego bubla udającego książkę „popularnonaukową” grafik Marcin Słociński zilustrował… ukradzioną z internetu fotografią hitlerowskiego skoczka spadochronowego w roli… „cichociemnego”.
Po tym skandalu ani autor Śledziński, ani grafik Słociński, ani wydawnictwo „Znak” nie zachowali się honorowo, więc nie tylko trafili na moją listę „Fałszerzy historii”, ale też przy każdej sposobności będę przypominał ich skandaliczne zachowanie. Chciwość nie może być ważniejsza od przyzwoitości – będę im o tym przypominał, dopóki sprawcy skandalu nie wesprą rzetelnych działań upamiętniających 316 Cichociemnych spadochroniarzy Armii Krajowej. Książką „Pułkownik „Ponury” wydawnictwo „Znak” zmywa z siebie tylko część swej hańby.
Zobacz:
Dzięki ogromnemu zaangażowaniu Pana Grzegorza Wydrowskiego, prezesa Fundacji „Sprzymierzeni z GROM” – zjazd Rodzin CC 2024 w nowej formule został sprawnie zorganizowany jako DNI CICHOCIEMNYCH na WAT.
Było bardzo ciekawie, ekscytująco emocjonalnie, sprawnie organizacyjnie, wartościowo poznawczo, przede wszystkim zaś z udziałem „cichociemnej” młodzieży
Przyznam szczerze, że przed tegorocznym spotkaniem byłem nastawiony nieco pesymistycznie. Jak wiadomo, pesymizm to lęk przed rozczarowaniem. Pesymizm okazał się, na szczęście, nieuzasadniony. Po śmierci 4 marca 2022 ostatniego żyjącego Cichociemnego, płk cc Aleksandra Tarnawskiego, dotychczasowa formuła Zjazdów Cichociemnych i Ich Rodzin musiała ulec zmianie. Pojawiły się nawet opinie, że nie ma sensu organizowanie kolejnych Zjazdów, także obawy, iż wieloletnia tradycja zostanie pogrzebana, a pamięć o naszych Krewnych – Cichociemnych będzie wygasać…
Na szczęście nowa formuła dotychczasowych Zjazdów, jako DNI CICHOCIEMNYCH na WAT okazała się całkiem trafna – głównie dzięki życzliwości gen. bryg. prof. dr hab. inż Przemysława Wachulaka, Komendanta Wojskowej Akademii Technicznej oraz dzięki ogromnemu zaangażowaniu Pana Grzegorza Wydrowskiego, prezesa Fundacji „Sprzymierzeni z GROM”.
Było bardzo ciekawie, ekscytująco emocjonalnie, sprawnie organizacyjnie, wartościowo poznawczo, przede wszystkim zaś z udziałem „cichociemnej” młodzieży
Prawdopodobnie w przyszłym roku DNI CICHOCIEMNYCH zostaną wzbogacone dodatkowo o część programu dostępną dla wszystkich chętnych. Marzyłby mi się piknik wojskowy z pokazem sprzętu oraz wojskową grochówką dla chętnych 🙂
Ale w tym roku już było nieźle 🙂 W piątek 17 maja 2024 program rozpoczęła, dzięki SkyDive Warszawa (Aeroklub Warszawski), wyjątkowa Lekcja Historii – „Rekonstrukcja Skoku Cichociemnych”.
W tę inicjatywę aktywnie włączyła się dr Agnieszka Polończyk – Sudoł, wnuczka Cichociemnego Bolesława Polończyka ps. Kryształ, wygłaszając interesującą prelekcję nt. skoków Cichociemnych do Polski. Zaprezentowała także, jako jego współautorka, wydany niedawno wyjątkowy album „Tam, gdzie skakali nocą… Historia wybranych zrzutowisk cichociemnych na terenie Generalnego Gubernatorstwa”. W strefie spadochronowej na lotnisku Chrcynno zorganizowano pokaz historycznego sprzętu spadochronowego i broni używanej przez Cichociemnych oraz rekonstrukcję zrzutu skoczków i sprzętu.
Zdjęcia dzięki uprzejmości SkyDive Warszawa, foto: Daniel Puciłowski
Rekonstrukcja zrzutu cichociemnych – Chrcynno, 17 maja 2024
Cezary Kwiecień, Stowarzyszenie Rodzin Cichociemnych
Wieczorem ok. 150 młodych osób, głównie harcerskiej młodzieży „cichociemnej”, zakwaterowało się na CAMP STS 13 w namiotach na terenie WAT.
Sobota 18 maja 2024 była dniem pełnym atrakcji. Już po śniadaniu rozpoczęły się plenerowe zajęcia historyczno – edukacyjno – sportowe dla poszczególnych grup cichociemnej młodzieży – fascynujące zajęcia pirotechniczne, pierwszej pomocy, i in.
Miały miejsce także interesujące spotkania z liczną reprezentacją Stowarzyszenia Rodzin Cichociemnych. W jej składzie byli m.in.: Michał Górski, prezes stowarzyszenia, wnuk współtwórcy Cichociemnych mjr dypl. cc Jana Górskiego ps. Chomik, Piotr Mrazek – ppor. cc Zbigniew Mrazek ps. Aminius, Joanna Narkiewicz – Tarłowska – ppor. cc Edwin Scheller ps. Fordon, Marek Ostrowski – mjr dypl. cc Teodor Cetys ps. Sław, Jan Wiszniowski – por. cc Roman Wiszniowski ps. Harcerz, Monika Kulińska – Trigonidis – sierż. cc Stanisław Kazimierczak ps. Ksiądz. Wśród prowadzących zajęcia byli także żołnierze GROM, ale również Służby Ochrony Państwa.
Z przykrością odnotowuję, że niestety, nie wszystkim zajęciom miałem sposobność się przyjrzeć (czego bardzo żałuję), bowiem zostałem jednym z prelegentów na CAMP STS 13 🙂
Odwiedzającym mój punkt edukacyjny młodym ludziom opowiadałem o tym, jak to chcąc dowiedzieć się więcej o swoim Dziadku – Cichociemnym, po ośmiu i pół roku pracy stałem się kimś w rodzaju jednoosobowej placówki badawczo – edukacyjnej, m.in. prowadząc portal elitadywersji.org oraz fanpage na Facebooku, także jako jeden z redaktorów Wikipedii. Początki moich działań opisano m.in. w pracy licencjackiej Pana Radosława Kotowicza pt. Rola Cichociemnych podczas II wojny światowej, kultywowanie pamięci oraz przejęcie tradycji przez JW GROM.
W moich spotkaniach z młodzieżą wspierałem się krótką prezentacją:
Pod koniec dnia pełnego intensywnych zajęć, Weterani Jednostki Wojskowej GROM wykonali na pasie taktycznym WAT pokaz skoku spadochronowego. Wieczorem na dystansie 5,2 km uczestnicy CAMP STS 13 wystartowali w biegu przełajowym „Wywalcz Jej wolność i żyj”. Kondycja dopisała, wszyscy pomyślnie ukończyli bieg.
Niedziela 19 maja 2024 miała charakter nieco bardziej „oficjalny”. Rano wraz z żołnierzami JW GROM spotkaliśmy się przy pomniku Cichociemnych w Warszawie przy ul. Matejki (naprzeciw Sejmu R.P.) aby oddać cześć 316 Cichociemnym Spadochroniarzom Armii Krajowej.
Skok spadochronowy weteranów JW GROM na pas taktyczny WAT, 18 maja 2024
Cezary Kwiecień, Stowarzyszenie Rodzin Cichociemnych
Tradycyjnie, następnym punktem programu było spotkanie przy pomniku 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej na warszawskich Powązkach Wojskowych. Warto przypomnieć, iż co najmniej 61 Cichociemnych było żołnierzami 1 SBS.
Zgodnie z wieloletnią tradycją uczestnicy zjazdu wzięli udział w mszy św. w kościele OO Dominikanów św. Jacka w Warszawie przy ul. Freta.
Po wojskowym obiedzie na stołówce WAT w auli Klubu Wojskowej Akademii Technicznej rozpoczęło się spotkanie Rodzin Cichociemnych oraz uczestników CAMP STS 13 – szkół, organizacji harcerskich, organizacji proobronnych, grup rekonstrukcyjnych – kultywujących pamięć i tradycje Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej.
Było super. Powtórzę – było bardzo ciekawie, ekscytująco emocjonalnie, sprawnie organizacyjnie, wartościowo poznawczo, przede wszystkim zaś z udziałem „cichociemnej” młodzieży
Bardzo dziękujemy Panu Rektorowi – gen. bryg. prof. dr hab. inż Przemysławowi Wachulakowi, Komendantowi Wojskowej Akademii Technicznej.
Bardzo dziękujemy obecnym i byłym żołnierzom JW GROM za Ich działania, dzięki którym „Dni Cichociemnych” 2024 były czasem respektu i uznania wobec naszej wspólnej, chwalebnej tradycji.
Bardzo dziękuję Panu Grzegorzowi Wydrowskiemu, prezesowi Fundacji „Sprzymierzeni z GROM”, za ogromny trud, jakiego się podjął, aby organizować zjazdy Rodzin Cichociemnych w nowej formule.
Dziękujemy Wojskowej Akademii Technicznej, Stowarzyszeniu Rodzin Cichociemnych, Jednostce Wojskowej GROM, Dowództwu Komponentu Wojsk Obrony Cyberprzestrzeni, Centrum Szkolenia Wojsk Specjalnych, Służbie Ochrony Państwa, Instytutowi Pamięci Narodowej, Aeroklubowi Warszawskiemu. Dzięki nam pamięć o Cichociemnych nie zginie!
PS.
Niestety, zmuszony jestem odnotować z zażenowaniem kuriozalne – sprzeczne z obiektywną prawdą historyczną – publiczne wypowiedzi Bogdana Rowińskiego, prezesa Fundacji im. Cichociemnych. Otóż wywiódł on, że rzekomo:
Niestety, pan Rowiński popisał się brakiem elementarnej wiedzy nt. Cichociemnych, powinien zostać wpisany na listę fałszerzy historii.
Infantylna opowieść p. Rowińskiego, jakoby miał kiedyś zaginąć podczas zrzutu „banknot 20-dolarowy”, który „odnalazł się po wojnie” jest także kompletnie wyssana z palca 🙁 Wielka szkoda, że prezes Fundacji im. Cichociemnych kompromituje się tego rodzaju nieprawdziwymi opowieściami…
Nawiedzony feminizm to odmiana ideologii, według której kobieta jest zawsze lepsza od faceta, nawet jeśli jest gorsza. Ta feministyczna megalomania jest siostrą mitomanii i wprost wiedzie w pułapkę zniekształceń poznawczych. Jeśli dotyczy kobiety choć trochę zauważalnej w historii, choćby lokalnej, a quasi hagiografii tworzonej z motywacji feministycznych towarzyszy usilne wyolbrzymianie lub dodawanie istotnych faktów pozytywnych oraz umniejszanie lub pomijanie negatywnych, to jest oczywistym fałszowaniem historii.
Takie preparowane zniekształcenia poznawcze są zbrodnią przeciwko prawdzie. Nieważna jest przy tym motywacja – cel nie uświęca środków – jakakolwiek, choćby drobna nierzetelność jest historycznym kłamstwem lub kłamstewkiem. Z takim niepożądanym procederem mamy do czynienia w przypadku Elżbiety Zawackiej. To żenujące, ale biografię „jedynej cichociemnej” zbudowano na mieszaninie okruchów prawdy i wielu kłamstewek oraz fundamentalnych kłamstw. Część z nich pochodzi z opowieści samej Zawackiej (która niestety dość często kłamała o sobie), część jest autorstwa podległych jej hagiografek. Aż przykro o tym pisać…
Kłamliwa biografia Elżbiety Zawackiej – wykreowanej jako „jedynej kobiety wśród cichociemnych” – powstawała przez dziesiątki lat, suto wspierana ogromnymi publicznymi pieniędzmi, głównie z kasy toruńskiego samorządu. To bardzo przykre, bo Elżbieta Zawacka ma swoje, niepodważalne zasługi w działalności konspiracyjnej. Jednak pompowany od wielu lat balon propagandowy rozdęto do monstrualnych rozmiarów, depcząc elementarne normy rzetelności i zwykłej przyzwoitości. Początkowo drobne przekłamania, niedopowiedzenia, liczne nieścisłości – zawsze interpretowane na korzyść tej feministycznej bohaterki – dotarły już do takiego propagandowego etapu, w którym łgarstwo jest toporne i ordynarne, nawet absurdalne – ale wciąż wspierane przez hagiografki Zawackiej, szczególnie zaś przez fundację jej imienia.
Czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach przyjąłby jako obiektywną prawdę historyczną twierdzenia, że Elżbieta Zawacka była „agentką wywiadu”, że „odegrała wiodącą rolę w Powstaniu Warszawskim”, albo że „odegrała wiodącą rolę w wyzwoleniu Polski”? A taką kłamliwą narrację obecnie nam się narzuca…
Każdy, kto ma odrobinę wiedzy historycznej wie, że to wierutne bzdury. Zawacka nie była żadną „agentką”, nie odegrała żadnej roli w Powstaniu Warszawskim (nawet według niej samej, jej udział w Powstaniu „miał charakter incydentalny”), ani też nie miała żadnego wpływu na „wyzwolenie Polski”. Tym bardziej, że w 1945 Polska nie została „wyzwolona” lecz wepchnięta przez Brytyjczyków w łapy Stalina. Jeśli Zawacka miałaby odegrać jakąkolwiek znaczącą rolę w takim sowieckim „wyzwoleniu” musiałaby być np. agentem NKWD. Fakty jednak dla nawiedzonych feministek nie mają żadnego znaczenia 🙁
Niestety, nadymanie propagandowego balona osiągnęło już takie rozmiary, że Fundacja Generał Zawackiej bez żenady publicznie wspiera tak piramidalne i absurdalne bzdury. Co gorsza, feministyczne kłamstwa o Zawackiej zostaną niebawem jeszcze bardziej rozpowszechnione, na przynajmniej europejską skalę, za sprawą nawiedzonej feministki Clare Mulley ponoć dziennikarki BBC oraz autorki książki, mającej się ukazać w maju, o kłamliwym tytule „Agent Zo”. Nieważne fakty, ważna feministyczna propaganda o „Wielkiej Elżbiecie Zawackiej”…
O rozmaitych kłamstwach i kłamstewkach o Zawackiej, preparowanych przez jej hagiografki, pisałem już w artykułach: Elżbieta Zawacka – cichociemna czy agent?, a także Ogniska ignorancji oraz Lans na kłamstwach i po trupach. Nie ma więc sensu powtarzać tej argumentacji. Zachęcam do przeczytania tych artykułów. Problem w tym, że to tylko niektóre feministyczne kłamstewka, z których zbudowano hagiograficzny – nieprawdziwy – wizerunek tego bożyszcza. Jak się krytycznie przyjrzeć, cała biografia Zawackiej jest mocno nierzetelna.
Warto podkreślić, że wcześniej wielokrotnie próbowałem prostować te ordynarne kłamstwa w komentarzach do postów feministek (w tym z fundacji) oraz we własnych postach na Facebooku. W odpowiedzi… Fundacja Generał Zawackiej zablokowała mnie na Facebooku, zapewne po to, aby dalej swobodnie kłamać, bez narażania się na moją krytykę. Feministka Clare Mulley zachowała się bardziej dojrzale – choć nie przyjmuje moich argumentów, jednak mnie nie zablokowała (jeszcze?)…
Akcja rodzi reakcję. Nachalne propagowanie przez nawiedzone feministki kłamliwej „biografii” Elżbiety Zawackiej musiało wzbudzić zainteresowanie obiektem tej propagandy. Także zainteresowanie krytyczne, całkowicie naturalne w każdym przypadku, również wobec faktów uznawanych za historyczne. Stąd m.in. mój krytyczny tekst. Podstawową regułą badania źródeł historycznych jest ich krytyczna analiza, której celem jest ustalenie wiarygodnych faktów. Bezkrytyczne powtarzanie za źródłem, np. osobowym (relacje, wspomnienia itp.) musi prowadzić do istotnych zniekształceń. Ludzie mają naturalną skłonność do wyolbrzymiania własnych zasług, czy np. przemilczania niewygodnych dla siebie faktów z przeszłości. Nawet gdy nie kłamią świadomie, nie zawsze mówią prawdę, często jej nie znają. Ponadto ludzka pamięć jest zawodna, więc nawet rzetelna relacja obarczona jest ryzykiem wynikającego z tego przekłamania. To elementarz rzetelnego – czyli krytycznego – podejścia każdego badacza historii.
Niestety, wśród metod badawczych biografii Elżbiety Zawackiej wydaje się dominować szczególna hermeneutyka. Jej istotą jest przyjęte a priori założenie, że „Elżbieta Zawacka była Wielką Polką” (pisownia wg. feministek), jak to się propagandowo przyjmuje – „jedyną cichociemną” – stąd też jej biografia jest nierealnym pasmem samych – gigantycznych, rzecz jasna – sukcesów, zaś owo bożyszcze feministek urasta do roli nieomal demiurga ponadlokalnych dziejów. Z biografii Zawackiej napisanej z tej perspektywy jasno wynika, że w konspiracyjnej pracy zwykle robiła co chciała, zazwyczaj sama wyznaczała sobie cele i zadania, każdego dnia konspiracyjnych realiów zawsze odgrywała wiodącą rolę, była oczywiście niezbędną dla jakiegokolwiek sukcesu Armii Krajowej. Tym nadętym, propagandowym stwierdzeniom nigdy jednak nie towarzyszy podstawowa informacje, że Elżbieta Zawacka co najmniej do października 1943 nie była nawet pełnoprawnym żołnierzem Armii Krajowej, służyła bowiem w formacji pomocniczej – Wojskowej Służbie Kobiet. Tym kłamstwom o Zawackiej „przykrywa się” się niekiedy większe bohaterstwo wielu innych Polek, które miały to nieszczęście, że są mało znane i nie mają nie tylko nawet fundacji własnego imienia, ale choćby zwykłej tablicy pamiątkowej czy rzetelnej publikacji.
W przypadku Zawackiej, ale nie tylko, nawiedzone feministki nie wiedzieć dlaczego, ukrywają nader istotny historyczny fakt, że zgodnie z ustawą o powszechnym obowiązku wojskowym z 9 kwietnia 1938 kobiety w wojsku (także w Armii Krajowej) mogły służyć jedynie w pomocniczej służbie wojskowej, nie mogły wydawać rozkazów ani być awansowane na stopnie wojskowe. Sytuację prawną kobiet unormował dopiero dekret Prezydenta R.P. z 27 października 1943 o ochotniczej służbie kobiet, dopuszczający je do pełnienia służby zasadniczej w Wojsku Polskim. Dodajmy, że wg. szacunków kobiety stanowiły ok. 10 proc. żołnierzy AK.
Hagiografka Zawackiej, Pani Doktor Katarzyna Minczykowska, zatrudniona jako studentka przez Elżbietę Zawacką w jej fundacji od 1997 (wciąż ma tam ciepłą posadę), jest autorką książki pt. „Cichociemna. Elżbieta Zawacka. „Zelma”, „Sulica”, „Zo” (wyd. Fundacja Generał Elżbiety Zawackiej, Toruń 2016). Próżno szukać w tej książce wiarygodnej informacji nt. podstawowej kwestii – w jakich okolicznościach Zawacka miała zostać „cichociemną”. Jedynie w… „Kalendarium życia Elżbiety Zawackiej”, sic! czytamy w jednym zdaniu, że „Zo powróciła do kraju skokiem spadochronowym jako cichociemna” (s.315). W wersji anglojęzycznej (pdf do pobrania – Fundacja Generał Elżbiety Zawackiej), przeznaczonej dla czytelników mniej znających polskie realia, już na str. 6 czytamy o Zawackiej – „Member of the Silent Unseen [Polish: „Cichociemni”] (1943)”. Na str. 23 mamy „obszerne wyjaśnienie” – „Nevertheless, on 9 September 1943, with two stiffened ankles, as one of the 316 members of the „Silent Unseen” she flew to Poland”. Dodajmy dla jasności, że w wojsku obowiązują określone reguły postępowania, nie ma tam możliwości samodzielnego „wstąpienia” gdziekolwiek – w wojsku wykonuje się zwykle rozkazy przełożonych.
Z przytoczonych fragmentów książki o „Wielkiej Polce” wynika jednoznacznie, że Pani Doktor Katarzyna Minczykowska publicznie kłamie w żywe oczy w sprawie fundamentalnej – kiedy Zawacka została „cichociemną”. Według infantylnych opowieści Pani Minczykowskiej, cichociemnym można było rzekomo zostać, skacząc z tego samolotu, z którego skakali prawdziwi Cichociemni. Z takiej rażąco nierzetelnej interpretacji ucieszyliby się zapewne wszyscy kurierzy polityczni, a zwłaszcza działający w brytyjskim interesie przeciwko Polsce Józef Retinger, zapewne też „cichociemny” wg. Minczykowskiej… Urojenie Pani Doktor nie jest poparte żadnym dowodem historycznym, nie zostało poddane żadnej krytycznej analizie, co więcej – jest ewidentnie sprzeczne z elementarną wiedzą historyczną na ten temat.
Katarzyna Minczykowska nie raczyła przy tym wyjaśnić ciekawych sprzeczności. Na przykład takiej – jakim cudem oraz w jakim celu oficerowie Oddziału VI (Specjalnego) Sztabu Naczelnego Wodza – z którymi Zawacka była w ostrym konflikcie personalnym – mieliby wysłać do służby specjalnej (nie kurierskiej) w okupowanej Polsce – w Armii Krajowej – nie zrekrutowaną przez nich kurierkę, nieznajomą kobietę (nie znali nawet jej danych personalnych), nie przeszkoloną w żadnej wojskowej specjalności (poza kursem spadochronowym, co było przydatne tylko w pierwszym dniu przerzutu do Polski)? Dlaczego w dokumentach Oddziału VI (Specjalnego) Elżbieta Zawacka wciąż figuruje jako kurierka KG AK – a nie jako cichociemna, żołnierz w służbie specjalnej? Dlaczego w dokumentach O. VI brak rzetelnych danych personalnych o Zawackiej, są natomiast: jej pseudonim i kłamstwa, w tym m.in. o rzekomym byciu „żoną kapitana służby stałej”?
Istnieje też fundamentalna okoliczność, rażąco nierzetelnie pominięta w kłamstwach Minczykowskiej o Zawackiej, która rzekomo „wstąpiła do Cichociemnych” podczas skoku do Polski 9 września 1943. Otóż w tej dacie Zawacka wciąż była niepełnoprawnym żołnierzem Armii Krajowej – służyła bowiem jako kurierka w pomocniczej formacji, Wojskowej Służbie Kobiet. M.in. z tego powodu, podobnie jak wszystkie kobiety w AK, Zawacka nie mogła wydawać rozkazów ani być awansowana na stopnie wojskowe. Zrównanie praw kobiet i mężczyzn w wojsku nastąpiło dopiero po dekrecie Prezydenta R.P. z 27 października 1943 o ochotniczej służbie kobiet. Jakim więc cudem zatem Zawacka mogłaby wcześniej stać się nie tylko żołnierzem Armii Krajowej, ale nawet żołnierzem AK w służbie specjalnej? Przecież obowiązujące przepisy na to nie zezwalały. W propagandowej narracji o Zawackiej ten podstawowy fakt jest uporczywie pomijany.
W propagandowej narracji o Elżbiecie Zawackiej brak krytycznej analizy wielu bardzo istotnych, podstawowych faktów, podawanych nam do bezkrytycznego wierzenia. Brakuje wiarygodnych ustaleń nie tylko na temat jej służby w pomocniczej formacji AK – Wojskowej Służbie Kobiet. Niejasne są na przykład okoliczności awansu od szeregowej do kapitana. Według Pani Doktor Katarzyny Minczykowskiej, „2 października 1944 została awansowana do stopnia kapitana AK (pierwszy raz awansowana do stopnia kapitana w grudniu 1942) (s.316). Pytania podstawowe – co to za stopień „kapitan AK”? Jakim cudem Zawacka mogła być rzekomo awansowana w grudniu 1942, skoro obowiązujące prawo dopuściło awanse kobiet dopiero po 27 października 1943? Dlaczego Zawacka podczas pobytu w Londynie używała dystynkcji kapitana, skoro została ponoć awansowana na ten stopień dopiero po powrocie do Polski? Czyżby wynikało to tylko z przyjętej legendy – zapisanej w dokumentach Oddziału VI (Specjalnego) – iż była rzekomo „żoną kapitana służby stałej”? Okoliczności jej awansu w 1944 też nie zostały w biografii Zawackiej opisane wystarczająco, choćby w trzech zdaniach.
Niewątpliwe jest, że misja Elżbiety Zawackiej do Londynu przyniosła pozytywny efekt w zakresie dotyczącym unormowania sytuacji kobiet w wojsku. W znacznej mierze to dzięki jej staraniom Prezydent R.P. wydał dekret z 27 października 1943 o ochotniczej służbie kobiet (dotarł do Polski bodaj w maju 1944). Mocno dyskusyjne są natomiast wyniki jej podstawowej, wręcz fundamentalnej misji – usprawnienia łączności pomiędzy KG AK a Sztabem Naczelnego Wodza w Londynie. Pani Doktor Katarzyna Minczykowska przyznaje jednym zdaniem (w… „Kalendarium życia Elżbiety Zawackiej”, sic!), że „skutkiem misji było nieznaczne usprawnienie [podkreślenie moje] łączności KG AK ze Sztabem Naczelnego Wodza w Londynie (…)” – jednak nie podaje, na czym ów rzekomy sukces „usprawnienia łączności” miał polegać. (Cichociemna. Elżbieta Zawacka. „Zelma”, „Sulica”, „Zo”, wyd. Fundacja Generał Elżbiety Zawackiej, Toruń 2016, s.315).
Jeśli Minczykowska pisze w jednym zdaniu o „nieznacznym usprawnieniu”, to reguły krytycznej analizy nakazują przyjąć, że w rzeczywistości żadnego „usprawnienia” nie było. Faktycznie, brak w jakichkolwiek dokumentach choćby niewielkiego potwierdzenia, iż misja Zawackiej do Londynu komukolwiek na coś się przydała. Bezsporne jest natomiast, że spowodowała ostre spory personalne pomiędzy kurierką z pomocniczej formacji – Zawacką, a oficerami Oddziału VI (Specjalnego). Bezsporne jest także i to, że podczas swego pobytu w Londynie kurierka KG AK Elżbieta Zawacka nie potrafiła się porozumieć w tej kluczowej sprawie ani z szefem Oddziału VI, ani z szefem Sztabu Naczelnego Wodza, ani też z dwoma kolejnymi Naczelnymi Wodzami: gen. Władysławem Sikorskim oraz gen. Kazimierzem Sosnkowskim.
Wydawałoby się, że tak istotna kwestia powinna zostać właściwie zbadana przez historyków. Krytyczna analiza – dlaczego wskutek misji Zawackiej niczego nie „usprawniono” w łączności z Krajem miałaby istotne znaczenie historyczne. Niestety, mamy tylko – na ogół pisane z feministycznego przyklęku – nierzetelne, nawet kłamliwe, pełne zachwytów mocno lukrowane biografie Elżbiety Zawackiej. Brak publikacji skupiających się na faktach historycznych, a nie na wzmacnianiu feministycznej propagandy o „Wielkiej Polce”. Dopóki ktoś nie zabierze się za rzetelną analizę rzeczywistych dokonań Elżbiety Zawackiej, dopóki będziemy karmieni feministyczną propagandą – czyli lukrowanym życiorysem będącym mieszaniną okruchów faktów, półprawd, kłamstewek oraz kłamstw. Ze szkodą także dla pamięci o Elżbiecie Zawackiej.
Mamy wreszcie porządną grę edukacyjną, w której każdy chętny może się wcielić w Cichociemnego, postrzeganego raczej jak ktoś w rodzaju Jamesa Bonda. Ale oprócz licznych elementów pobudzających emocje oraz wyobraźnię młodych graczy, w grze obecnych jest mnóstwo ciekawych treści edukacyjnych, podanych niejako „przy okazji” zabawy. Ta gra jest prawdopodobnie najlepszym z dotychczas dostępnych „streszczeniem” historii Cichociemnych spadochroniarzy Armii Krajowej 🙂
Czy ta gra może sprawiać frajdę graczom? Na to pytanie powinni odpowiedzieć młodzi ludzie, dla których powstała. W tym artykule spróbuję zrecenzować tę grę, tzn. ocenić jej walory edukacyjne…
14 lutego br. miała miejsce premiera nowej, planszowej gry edukacyjnej „Cichociemni. Spadochroniarze AK”. Autorami koncepcji gry są: dr Łukasz Płatek (opracowanie merytoryczne) i Piotr Żyłko (projekt graficzny). Grę wyprodukował Instytut Pamięci Narodowej Oddział w Krakowie.
Podczas promocji tej gry, dr hab. Filip Musiał, dyrektor krakowskiego oddziału IPN, mówiąc o Cichociemnych trafnie podkreślił – „Wydawałoby się, że wśród prawie 400 tys. żołnierzy AK, które nasze podziemne wojsko liczyło w momencie największego rozwoju, te 316 osób to niewiele. Ale jeśli spojrzymy na to, gdzie cichociemni byli, w jakich akcjach brali udział, jakie funkcje zajmowali, okaże się, że te 316 osób to był kręgosłup, na którym opierały się najważniejsze działania Armii Krajowej”.
Otóż to – taka właśnie była istota idei cichociemnych, która bardzo często wciąż nie jest dostrzegana przez historyków i popularyzatorów. Niektórzy rolę Cichociemnych w Armii Krajowej sprowadzali niekiedy do rangi „ciekawostki”. Dzięki krakowskiemu IPN po raz pierwszy z całą mocą wybrzmiała w przestrzeni publicznej nowa definicja Cichociemnych – jako doskonale wyszkolonych na Zachodzie żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego. Dotąd w publicznej narracji przedstawiano Ich bezrozumnie jako „żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie”.
Czynili tak zwłaszcza ci, którzy do dzisiaj nie rozumieją, iż z faktu że Armia Krajowa była częścią polskich sił zbrojnych wcale nie wynika iż była częścią Polskich Sił Zbrojnych. To nie gra słów, ale istotna informacja historyczna. Od razu wyjaśnię, iż termin pierwszy (pisany małą literą) oznacza całość sił zbrojnych II R.P. podczas II wojny św., a zatem: Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie, Armię Polską gen. Andersa oraz ZWZ/Armię Krajową w okupowanej Polsce. Termin drugi (pisany wielką literą) oznacza tylko Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie – początkowo pod dowództwem francuskim, później brytyjskim. Różnica zatem pomiędzy tymi określeniami ma charakter zasadniczy.
Rzecz jasna, konspiracyjna Armia Krajowa nigdy nie była częścią PSZ, nigdy też nie podlegała dowództwu francuskiemu czy brytyjskiemu. Oczywiście umyka to uwadze tych, którzy nie dostrzegają iż podczas II wojny właśnie jedyną w miarę samodzielną polską armią była wyłącznie konspiracyjna Armia Krajowa. To istotne z punktu widzenia historii Cichociemnych, ponieważ byli Oni elitą Armii Krajowej. Natomiast PSZ we Francji, potem w Wielkiej Brytanii były czymś w rodzaju „wojsk wydzierżawionych”, pod cudzą komendą. Nota bene, po wojnie za udzieloną pomoc wojskową Wielkiej Brytanii musieliśmy… jej zapłacić, m.in. polskim złotem.
Wróćmy do gry. Autor jej koncepcji, dr Łukasz Płatek ujawnił, że „Pomysł na grę zrodził się z fascynacji życiem, wyborami, wartościami, czynami tych niezwykłych żołnierzy.” Dodał także – „(…) my tej gry nie stworzyliśmy, my sięgnęliśmy tylko do przebogatej literatury, dokumentów, wspomnień i po prostu ubraliśmy w szaty różnych zagrań, kart, możliwych interakcji”. Wskazał, że w grze nie rzuca się kostką, a gracze na każdym etapie mają wybór, „żeby nie było losowości, ahistoryczności”.
Podczas promocji gry podkreślano, że „Misje realizowane przez graczy to prawdziwe akcje, które cichociemni przygotowywali, nadzorowali lub realizowali. Z setek brawurowych operacji AK wybraliśmy te, które obrazują szeroki zakres działań podziemnego Wojska Polskiego wobec okupantów niemieckiego i sowieckiego. Graficzne detale na pudełku, planszy i kartach do gry, przytoczone nazwy ośrodków szkoleniowych, opisy lotów, misji i umiejętności skoczków są uproszczonym odzwierciedleniem losów cichociemnych – spadochroniarzy AK.”
Nie sposób tym założeniom odmówić trafności. Problem w tym, że dotychczas historia Cichociemnych była dla sporej części historyków i popularyzatorów (niekiedy także dla IPN) czymś w rodzaju „pola minowego” na którym co chwila jakiś „znafca” wylatywał w powietrze. Lista opowiadających głupoty o Cichociemnych wydaje się być nawet dłuższa od listy rzetelnych autorów. Są też oczywiście rekordziści, jak niesławny Kacper Śledziński z wydaną przez nierzetelne wydawnictwo „Znak” książką (246 błędów i nieścisłości na 417 stronach), czy „specjalista IPN od cichociemnych” dr Krzysztof Tochman z broszurą (36 błędów i nieścisłości na 45 stronach) IPN Rzeszów. Obaj wpisani na niechlubną listę fałszerzy historii.
Sięgnijmy po grę. W kartonowym, dość sporym pudełku, o wymiarach 30 x 30 x 7,5 cm, znajdują się: instrukcja, broszurka edukacyjna, duża kolorowa plansza, cztery planszetki, 12 drewnianych pionków w kolorach graczy, 32 znaczniki w kolorach graczy, 80 kartonowych żetonów, znacznik czasu i 275 kart. Od razu zastrzegę, że nie jestem specjalistą od jakichkolwiek gier (w tym planszowych) więc moja recenzja w tym zakresie musi ograniczyć się do relacji przeciętnego użytkownika.
Natomiast po lekturze ponad tysiąca rozmaitych publikacji (w tym naukowych) oraz po ponad ośmiu latach własnych kwerend w archiwach, muzeach itp., badań, dociekań, analizie teczek personalnych wszystkich Cichociemnych (w tym mojego Dziadka), także po kilkuset własnych publikacjach, mogę powiedzieć że trochę poznałem historię Cichociemnych. Moja recenzja gry będzie więc w znacznej mierze oceną jej „walorów edukacyjnych”. Oczywiście jest to ocena subiektywna, ale dołożyłem starań, aby miała ona charakter jak najbardziej zobiektywizowany.
Na początek dwa ogólne zastrzeżenia. Po pierwsze, główny symbol gry (widoczny na pudełku), czyli facet z bronią krótką skierowaną lufą „w niebo” wywołuje wrażenie braku profesjonalizmu oraz zgrzytanie zębów każdego, kto miał kiedykolwiek do czynienia z bronią. Zwróciłem od razu na to uwagę, bo kiedyś służyłem w wojsku, miałem bardzo często do czynienia z podkomendnymi z ostrą bronią, których uczyłem właściwych reguł jej załadowania i przenoszenia. Broń krótka, zwłaszcza załadowana i odbezpieczona (jak zapewne w tym przypadku) powinna być skierowana lufą na potencjalny cel albo w dół (w ziemię). Z jednej strony chodzi o to, aby nie tracić cennych milisekund na celowanie i oddanie strzału do potencjalnego napastnika. Z drugiej – istotne jest bezpieczeństwo.
Zapewne autor projektu graficznego sugerował się nieprofesjonalnymi wizerunkami Jamesa Bonda, który tak właśnie trzyma własną broń. Zażartuję, że to kolejny dowód na to, iż brytyjskie wzorce nie są dobre do naśladowania. W widocznej na obrazku pozycji trzymania broni krótkiej ryzyko przypadkowego postrzału we własną głowę jest zbyt duże, a jak mawiają instruktorzy – „z drewnianą nogą można żyć, z drewnianą głową zdecydowanie nie”. Może zasady bezpiecznego obchodzenia się z bronią nie są specjalnie istotne dla 12-letnich uczestników gry, ale w kolejnej jej edycji broń umieściłbym w dłoni Cichociemnego jednak bardziej profesjonalnie.
Po drugie, dr Łukasz Płatek w spocie promującym grę wywiódł, że „niebezpieczeństwo nocnego skoku bojowego do okupowanej Polski było tak wielkie, że nie można było zmuszać ich [Cichociemnych] do tego rozkazem”. To oczywiście błędne wyjaśnienie – zasadę zgłaszania się ochotniczo Cichociemnych do służby w AK wprowadzono nie z powodu „niebezpieczeństwa (jednego) skoku”, ale z powodu niebezpieczeństwa służby w konspiracyjnej Armii Krajowej. Realia okupacji w Polsce były o wiele straszniejsze niż w jakimkolwiek innym okupowanym kraju, o czym wciąż zapominają zwłaszcza zachodni historycy.
Na marginesie trzeba też zauważyć, że ekscytacja skokiem ze spadochronem do okupowanej Polski była właściwa w czasach II wojny św., gdy spadochroniarstwo było jeszcze ogromną nowością – choć Polacy znacznie wyprzedzili zachodnich aliantów. Obecnie warto zwrócić jednak uwagę na to, że skok ze spadochronem był dla Cichociemnych mimo wszystko epizodem – ważnym, ale jednak epizodem – w Ich żołnierskiej służbie. Tak naprawdę istotne jest przecież to, co zrobili po skoku do okupowanej Polski. Nie skakali po to, aby tylko skoczyć…
Nie będę tu oczywiście przepisywał instrukcji, można ją pobrać ze strony IPN. Przedstawię jednak w skrócie podstawowe założenia. Przygotowanie do gry obejmuje głównie odpowiednie potasowanie, podzielenie i ułożenie: 110 kart szkoleń, 39 kart zdarzeń, 16 rozkazów wylotu, 19 kart warunków lotu, 55 kart misji, 4 planszetek graczy, 12 pionków, 32 znaczników. Trochę zaskakuje, że kart zdarzeń jest tak mało (część się powtarza), albo że nie ma wśród nich np. tak typowych dla Cichociemnych zdarzeń jak organizacja oddziału partyzanckiego, siatki wywiadowczej czy zdobycie broni na wrogu.
Jak widać, kart szkoleń jest najwięcej, przy czym liczba kart poszczególnych szkoleń zależy od liczby Cichociemnych, którzy ukończyli dane szkolenie. Najwięcej jest zatem kart kursu spadochronowego, ponieważ prawie wszyscy Cichociemni go ukończyli.
Na kartach szkolenia mamy podane nie tylko nazwę i miejsce danego kursu, ale również zdobyte umiejętności, w tym m.in.: wyjątkowa sprawność fizyczna, strzelanie instynktowne, znajomość języków. Ogromnie się cieszę, że w narracji publicznej nt. Cichociemnych uwzględniono wreszcie strzelanie instynktowne i znajomość języków. To moje osobiste „odkrycia” i ustalenia, które dotąd nie były obecne w publikacjach nt. historii Cichociemnych.
W grze może uczestniczyć od 2 do 4 graczy, w wieku od 12 lat. Rozgrywka trwa 25 kolejek, umownie od jesieni 1941 do końca 1944, czyli w grze ok. 30-90 min. W zasadzie w grze mamy Cichociemnych ze specjalnościami w dywersji, łączności oraz wywiadzie, ale istnieje także możliwość realizacji misji sztabowych. Istotne jest dbanie o wysokie morale oraz zdobywanie tzw. „punktów zwycięstwa”, bo od tego – jak w prawdziwym życiu Cichociemnych – zależy sukces w tej grze z okupantami.
W każdej kolejce na Cichociemnego czekają określone zdarzenia. Są też karty specjalne, m.in.: ucieczka z więzienia czy zaopatrzenie okręgu. Cieszę się ogromnie, że po raz pierwszy w materiałach edukacyjnych pojawia się Centrala Zaopatrzenia Terenu. To także moje osobiste „odkrycie”, dotąd niestety pomijane w narracji publicznej nt. Cichociemnych.
Kluczowe znaczenie w grze ma odpowiednie przygotowanie i wykonanie misji. Broniłem się kiedyś mocno przed używaniem tego określenia wobec Cichociemnych, bowiem ich podstawowym zadaniem była ciężka, codzienna oraz niebezpieczna służba w Armii Krajowej – a nie wykonywanie jednorazowych, efektownych zadań. Ale na potrzeby takiej gry nie sposób znaleźć bardziej odpowiedniego słowa.
W analizowanej grze mamy możliwość wykonania wielu różnorodnych „misji”. W każdej z nich stąpamy po śladach Cichociemnych, mamy bowiem m.in. takie misje: wykonanie dokumentacji fotograficznej niewybuchu rakiety V2 z Sarnak (CC Stefan Ignaszak), rozpracowanie KL Auschwitz (CC Stefan Jasieński), w Powstaniu Warszawskim zdobycie budynku Szkoły Policji (CC Kazimierz Bilski), opracowanie podręcznika partyzantki dla szkoły Kedywu (CC Henryk Krajewski), cz też obrona Polaków przed UPA w Hucie Stepańskiej (CC Władysław Kochański). To oczywiście tylko niektóre z „misji” wprowadzonych do gry.
Wśród kilkudziesięciu kart „misji” w mojej ocenie zbędna jest ta o odbiorze zrzutu za pomocą brytyjskiego urządzenia „Eureka – Rebeka”. Dość intensywnie reklamowane w anglojęzycznej literaturze urządzenie w istocie było bublem, tzn. w praktyce nie można było za jego pomocą nawiązać łączności pomiędzy samolotem a zrzutowiskiem. W Polsce funkcjonował jeden egzemplarz tego urządzenia, do niczego się nie przydało, choć obsługa na nim przez wiele nocy zrzutowych pracowała.
W naszej grze zwycięzcą jest ten gracz, który zgromadzi najwięcej „punktów zwycięstwa” lub zrealizował najwięcej „misji”. Istotne jest, aby mieć odpowiednio wysokie morale, bowiem także może to przesadzić o zwycięstwie. Czyli – jak w życiu…
Gra może się wydać na pierwszy rzut oka mocno skomplikowana, ale w mojej ocenie zachowano jednak rozsądny kompromis pomiędzy jej szczegółowością a rzeczywistymi realiami historycznymi. Nawet przy maksymalnym uproszczeniu historycznych realiów nie sposób jednak opowiedzieć historii Cichociemnych w trzech zdaniach. W mojej ocenie dr Łukasz Płatek uwzględnił jednak w grze wszelkie istotne czynniki, jakie miały wpływ na powodzenie w realizacji zadań przez Cichociemnych.
Oczywiście można mieć jakieś uwagi czy propozycje zmian co do koncepcji gry. Ale każdy Autor ma swoje „zbójeckie” prawo zaprezentowania takiej koncepcji, jaką uznaje za właściwą. Jeśli zatem ktoś ma zasadniczo odmienną koncepcję (oczywiście taka możliwość wciąż istnieje) może i ma pełne prawo zaproponować grę „Cichociemni” w zupełnie innym kształcie. Gdybym znalazł odpowiednio uzdolnionego informatyka, sam bym się zabrał za opracowanie podobnej, a może nawet nieco lepszej gry.
To świetny pomysł, aby kontekst ówczesnych realiów historycznych przybliżyć uczestnikom gry za pomocą broszurki. Historii Cichociemnych nie da się przecież w całości „uprościć” i zredukować tylko do planszy, kart, znaczników czasu itp. Dlatego uważnie przeanalizowałem treści edukacyjne zawarte w broszurce. Trzeba przyznać, że została starannie opracowana, także pod względem edytorskim. Jest bogato ilustrowana, niektóre ze zdjęć opublikowano po raz pierwszy! Na 36 kolorowych stronach również niełatwo „streścić” historię Cichociemnych. Ale można wskazać najistotniejsze idee, fakty, okoliczności. Oczywiście każdy autor ma prawo do własnego ich wyboru, bo przecież prezentuje własną, autorską wizję tejże historii.
Wizja przedstawiona przez dr Łukasza Płatka jest wizją jak najbardziej poprawną historycznie, choć w mojej ocenie nie do końca dokładną, w części nieco stereotypową. Trochę niezrozumiały jest dla mnie opis jednego z pierwszych zdjęć, iż „W związku z brakiem czasu na wielomiesięczne szkolenia, każdy z kursów (…) był ograniczony czasowo.” (str.2). Rzeczywiście, kursy były ograniczone czasowo, niektóre nawet w kolejnych edycjach skracano (np. kurs wywiadu). Ale szkolenia Cichociemnych były właśnie wielomiesięczne. Tak przy okazji – obecnie kurs spadochronowy AFF (ang. Accelerated Free-Fall, przyspieszony kurs swobodnego spadania) to tylko osiem godzin teorii oraz 5-10 skoków – spadochroniarzem można zostać w jeden weekend…
Historię Cichociemnych rozpoczyna bardzo czytelne i poprawne wyjaśnienie nazwy (s. 3). Potem mamy krótkie, ogólne wprowadzenie historyczne (s.5-7). Dalej dość stereotypowa jednak opowieść o raporcie kapitanów: Górskiego i Kalenkiewicza (s.8-9) ws. łączności z Krajem. Szkoda, że całkiem pominięto historycznie pierwszą propozycję w sprawie utworzenia polskich oddziałów desantowych (spadochronowych), złożoną trzy tygodnie wcześniej przez mjr dypl. Włodzimierza Mizgier-Chojnackiego. Autor wskazuje grupę szesnastu „chomików”, nie wspominając o dziewiętnastu zgłoszonych przez Mizgier-Chojnackiego. Szkoda także, że w broszurze nie ma słowa o przedwojennym Wojskowym Ośrodku Spadochronowym w Bydgoszczy oraz pionierskich doświadczeniach spadochroniarstwa polskiego – których wcale nie mieli zachodni alianci.
Także stereotypowo, w zgodzie z obecną „linią IPN”, autor broszury całkowicie przemilcza rolę mjr dypl. Jana Jaźwińskiego, oficera wywiadu z Oddziału VI (Specjalnego) Sztabu Naczelnego Wodza – bez którego nie byłoby żadnych skoków i zrzutów do Polski, ani też historii Cichociemnych. To kompletnie niezrozumiałe i dezinformujące, dlaczego wciąż jest pomijany. Stereotypowo także, choć na szczęście wstrzemięźliwie dr Łukasz Płatek wskazuje rolę SOE, choć przemilczając fakt, iż SOE skonstruowana została w oparciu o polskie wzorce oraz od początku uczyła się od Polaków. Na str. 10 mamy błędne utożsamienie STS (Special Training School) ze STA, czyli ośrodkiem SOE, który nie pełnił funkcji szkoleniowych. Podobnie na str. 15.
Proces rekrutacji kandydatów na Cichociemnych (s. 13-15) przedstawiono prawidłowo. Prawdziwy jest też wywód, iż jako ochotnicy „na każdym etapie rekrutacji, szkolenia czy nawet podczas lotu do Polski „zrzutkowie” mogli wycofać się bez podania przyczyn i bez żadnych konsekwencji.” Owszem, ale należało wskazać jeszcze istotniejszą informację – na każdym etapie szkolenia każdy z kandydatów na Cichociemnych poddawany był selekcji i mógł być „zdyskwalifikowany” w każdej chwili: z powodu kontuzji, niezaliczenia któregoś kursu specjalnego czy decyzją Oddziału VI (Specjalnego).
Nieściśle wskazano, że „do kraju przerzucono 316 Cichociemnych (w tym jedną kobietę, Elżbietę Zawacką, ps. Zo)” (s. 15). Otóż Zawacka nie była cichociemną, podczas pobytu w Londynie Oddział VI (Specjalny) Sztabu Naczelnego Wodza nie znał nawet jej danych osobowych, bo… odmówiła ich podania. Nie została wtedy zrekrutowana, przeszkolona na kursach specjalnych dla kandydatów na Cichociemnych. Co więcej, na jedynym kursie w którym uczestniczyła, kursie spadochronowym skakała w nieodpowiednim obuwiu i po pierwszym skoku skręciła obie kostki. W normalnych warunkach wyeliminowałoby to ją z dalszego szkolenia. Prawda jest taka, że cichociemną Zawacka została uznana grzecznościowo dopiero po wojnie. Jak zauważa Józef Borzyszkowski, w 1943 – „skorzystała z jedynej możliwości powrotu do kraju – zrzutu lotniczego razem z „cichociemnymi” po wcześniejszym przeszkoleniu spadochronowym. Stąd jako jedyna kobieta zaistniała w naszej powojennej świadomości historycznej jako „cichociemny w spódnicy”, choć niezgodnie z rzeczywistością…” (Elżbieta Zawacka (1909-2009), Acta Cassubiana 2009, nr 11, s.486-487)
Duży plus dla autora broszury za stwierdzenia: „Nie było „szkoły” cichociemnych. Nie było też jednego kursu dla cichociemnych, tylko grupy kursów: zasadnicze, specjalnościowe, uzupełniające oraz praktyki.” To jakby sprostowanie kłamstwa w treści tzw. „wystawy elementarnej Cichociemni”, gdzie katowicki Oddział IPN kłamie m.in. nt. rzekomo istniejącego „kursu cichociemnego”.
Szkoda, że autor broszury pominął w niej istotną kwestię znajomości języków obcych przez Cichociemnych. Rozumiem, że nikt dotąd – poza mną – nie przeprowadził badań w tym zakresie, ale naprawdę przeprowadzona przeze mnie analiza teczek personalnych wszystkich 316 Cichociemnych i „wyłuskanie” z nich informacji o lingwistycznych ich umiejętnościach zasługuje na dostrzeżenie. Dobrze, że jest obecna w treści innych elementów gry. Znajomość języków obcych (zwłaszcza języków wroga) była przecież istotnym elementem w procesie rekrutacji kandydatów na szkolenia dla Cichociemnych – co nie było dotąd zauważane..
Dr Łukasz Płatek dość precyzyjnie przedstawia program szkoleń kandydatów na cichociemnych, choć chyba zwiedziony na manowce przez Clary Mulley (autorka reklamowanej książki o Zawackiej) opowiada o szkoleniach które rzekomo miały się odbywać w jakiś „prostych chatach” w Wielkiej Brytanii. Prześledziłem losy wszystkich możliwych ośrodków, w których działali lub szkolili się Polacy, a nawet wytropiłem nieznaną dotąd lokalizację kilku z nich. Żaden kurs nie odbywał się w „prostej chacie”. Brak też wskazania jakiejkolwiek „chaty” w dość fundamentalnej pracy doktorskiej Georgy Derwina pt. Built to Resist, w której skatalogowano wszystkie (nie tylko używane przez Polaków) obiekty infrastruktury SOE w Wielkiej Brytanii. „Prostą chatę” można zatem od razu włożyć między bajki.
Wielka szkoda, że oprócz opowieści o ośrodkach SOE oraz bajki o „prostej chacie”, autor broszury pominął kwestię polskich ośrodków szkoleniowych: polskiej szkoły wywiadu, zakamuflowanej jako „Oficerski Kurs Doskonalący Administracji Wojskowej” czy szkoły łącznościowców, funkcjonującej pod przydługą nazwą „Ośrodek Wyszkoleniowy Sekcji Dyspozycyjnej Oddziału Specjalnego Sztabu Naczelnego Wodza”. Są one obecne na „kartach szkolenia”, ale nie ma ich w broszurze. Już dawno zebrałem sporo informacji na ich temat, nawet zredagowałem odpowiednie hasła w Wikipedii. W mojej ocenie należało o nich wspomnieć, podobnie o tym, że instruktorzy szkolący Cichociemnych byli w większości Polakami.
W rozdziale „Operacje lotnicze do Polski” (s. 19) nie ma jakiejkolwiek informacji o mjr dypl. Janie Jaźwińskim, organizatorze lotniczego wsparcie Armii Krajowej. Jest za to nieścisła teza, że „od początku 1944 roku cichociemnych i zasobniki z bronią zrzucano przez cały rok”. Fakty temu przeczą. Nie jest też nadmiernie precyzyjne twierdzenie, iż „Liberatory zabierały do 15 zasobników i tyle samo paczek”. Otóż przez całą wojnę zabierały do 12 zasobników; miały miejsce tylko cztery zrzuty 15 zasobników – pod koniec listopada i grudnia 1944, gdy nie miało to już większego znaczenia.
W dość krótkim fragmencie tekstu nt. kurierów i emisariuszy (s. 23) zawarto wzajemnie sprzeczne ze sobą informacje. Z jednej strony prawidłowo wskazano, iż kurierzy i emisariusze polityczni „spełniali w czasie II wojny światowej rolę łączników między emigracyjnym rządem w Londynie, a Delegaturą Rządu Na Kraj w Warszawie.” Z drugiej zaś poplątano rolę kuriera, wywodząc iż „gdy Naczelny Wódz lub Szef Sztabu NW mieli do przekazania dowódcy AK szczególnie pilne i ważne informacje, powierzali jednemu ze skoczków misję emisariusza wojskowego (…).” Zapomniano wyjaśnić że rola wojskowego kuriera czy emisariusza była dodatkową rolą jednego z Cichociemnych i nie miała nic wspólnego z zadaniami kurierów politycznych.
Ogromny plus dla Autora za to, iż zechciał podkreślić (s. 27) ogromną dysproporcję pomiędzy wielkością zrzutów zaopatrzenia dla AK do okupowanej Polski oraz do innych krajów. Szkoda jedynie, iż nie dodał choćby jednego zdania wyjaśniającego powody tej nienormalnej sytuacji.
Na str 29-32 broszury zawarto informacje dotyczące służby Cichociemnych w okupowanej Polsce. Proporcje objętości są mocno zaskakujące – właściwy powód skoku Cichociemnych do Kraju został potraktowany dosyć marginalnie. Treść informacji o służbie Cichociemnych w Armii Krajowej także jest zdawkowa, jak można dostrzec, nieco większą wagę Autor przypisał wyposażeniu skoczka (str. 24-25) niż właściwej służbie w AK (str. 29-32). Choć wspomniał o pracy Cichociemnych łącznościowców, nie zauważył że to na nich opierała się cała łączność Armii Krajowej, także w Powstaniu Warszawskim (nieobecnym w tej historii). Choć wspomniał o pracy Cichociemnych w wywiadzie, nie zauważył Ich sukcesów, kilkoma słowami jedynie wspominając o rozpracowaniu rakiet V1 i V2. Nieoczekiwanie informacje o służbie w AK kończy krótki opis akcji na więzienie w Pińsku. Ogromny plus za informację, że w Powstaniu Warszawskim uczestniczyło 95 Cichociemnych. To pierwsza taka informacja w materiałach edukacyjnych IPN, dotąd podawano nieprawdziwie (za Tochmanem), że w Powstaniu uczestniczyło 91 CC.
W rozdziale „Koniec wojny” (s. 33-34) Autor dokonuje smutnego podsumowania wojennych realiów, w tym postawy zachodnich aliantów. Czekam, aż kiedyś w materiałach edukacyjnych IPN przeczytam kluczową informację, że Wielka Brytania Polaków wykorzystała, oszukała oraz zdradliwie porzuciła, czyniąc z nas największych przegranych II wojny światowej, którzy jak ostatni frajerzy jeszcze zapłacili Anglikom za to, że im wojskowo pomagali. Do dzisiaj zresztą anglofile są w polskiej narracji w większości – z niezrozumiałych dla mnie powodów.
Na koniec kilka słów jeszcze o projekcie graficznym. W mojej ocenie praca Pana Piotra Żyłko zasługuje na najwyższe uznanie. Grafika całej gry oraz poszczególnych jej elementów doskonale oddaje klimat tamtych czasów oraz atrakcyjnie i czytelnie uzupełnia edukacyjne funkcje gry. Poza tym pistoletem (na pudełku i broszurze) nieprofesjonalnie uniesionym w górę nie mam żadnych uwag.
Pomimo wskazanych drobnych mankamentów, w mojej ocenie gra spełnić może w bardzo dobry sposób swoją funkcję edukacyjną, rozbudzając ciekawość uczestników i zachęcając ich do pogłębienia swojej wiedzy o Cichociemnych. Trochę mnie martwi dość wysoka cena zakupu gry, co może ograniczyć liczbę potencjalnych graczy. Z drugiej strony, w pewnym sensie wysoka cena jest potwierdzeniem „elitarności” Cichociemnych…
Być może jednak z czasem doczekamy się tej gry w wersji bezpłatnej oraz powszechnie dostępnej, najlepiej w formie aplikacji internetowej, podobnie jak np. gra „Polskie Państwo Podziemne” (IPN Szczecin).
W mojej ocenie gra autorstwa dr Łukasza Płatka, w skali ocen od zera do sześciu, w pełni zasługuje na solidną „piątkę”. Maksymalną ocenę przyznałbym, gdyby poprawiono parę mankamentów, głównie treść „broszury edukacyjnej”. Oprócz uwzględnienia wcześniej wskazanych uwag warto było np. przedstawić pełną listę 316 Cichociemnych, także 95 Cichociemnych – uczestników Powstania Warszawskiego, wreszcie wskazać np. nazwiska Cichociemnych, których fragmenty biogramów posłużyły do przygotowania konkretnych kart misji.
W mojej ocenie autorzy gry: dr Łukasz Płatek (opracowanie merytoryczne) i Piotr Żyłko (projekt graficzny) zasługują na słowa uznania i szacunku za wykonaną pracę. Słowa uznania należą się także Instytutowi Pamięci Narodowej w Krakowie, który grę wyprodukował oraz wypromował. Bardzo dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tej gry. A każdego zachęcam – zagrajmy!
Szczerze mówiąc, chciałbym zobaczyć dwunastolatków grających w tę grę, sprawdzić czy dobrze się przy niej bawią i czy sprawia im frajdę. A po grze zapytać o ocenę gry oraz o to, co z niej zapamiętali. Tak naprawdę – to ich opinia powinna być rozstrzygająca…
„Cichociemni. Spadochroniarze AK”, autorzy: dr Łukasz Płatek (opracowanie merytoryczne) i Piotr Żyłko (projekt graficzny), IPN Oddział w Krakowie, EAN: 9788382298000. Grę można kupić w księgarni IPN.
Feministyczna pisarka Clare Mulley oraz Fundacja Generał Zawackiej mają konkretny cel – książka Mulley pod nieprawdziwym tytułem „Agent Zo” ma osiągnąć poczytność „jak Harry Potter”. Czyli potrzeba im jakieś pół miliarda Czytelników. W dążeniu do tego komercyjnego celu – jak można zauważyć – sięga się po kłamstwa oraz bezcześci groby bohaterów Powstania Warszawskiego oraz Armii Krajowej…
Od sierpnia 2023 trwa festiwal coraz głupszych postów, głównie w mediach społecznościowych, ale nie tylko, usilnie promujących rzekomo rewelacyjną książkę feministycznej aktywistki Clare Mulley, która zapewne z założenia uważa, że faceci mogą być tylko podnóżkiem kobiet, będących jak wiadomo mistrzami świata i okolic. Współczesna poprawność polityczna nakazuje propagowanie kłamliwej tezy, jakoby kobiety np. podczas II wojny światowej odegrały rolę jeśli nie przełomową, to przynajmniej wiodącą. To, że we wszystkich ówczesnych armiach kobiety odgrywały role pomocnicze jest jednak faktem – smutnym, ale prawdziwym. Oczywiście zdarzały się też kobiety, których rola była bardziej znacząca niż pozostałych. Warto jednak opisując ich losy trzymać się ściśle historycznych realiów.
Książki Clare Mulley nikt jeszcze nie czytał, na razie możemy sobie jedynie polizać okładkę, zawierającą nieprawdziwy tytuł. Pisałem o tym w artykule Elżbieta Zawacka – cichociemna czy agent? Jak można mniemać, z wypowiedzi samej autorki oraz rozmaitych enuncjacji promocyjnych, żwawo nakręca ona zainteresowanie swym towarem, nie zważając zbędnie na coś takiego jak prawda historyczna. Np. świadomie kłamie w tytule książki, jakoby Elżbieta Zawacka była czyjąkolwiek „agentką”. Do tego kłamstwa autorka bez żenady przyznała się w rozmowie ze mną – patrz artykuł. Jak jest z treścią książki – nie wiadomo, ale z tego co wypisuje Mulley i jej bezmyślni akolici, może być równie „rzetelnie”. Pisałem o tym w artykule „Ogniska ignorancji”.
Fundacja Generał Zawackiej istnieje od 2001, są w niej przedstawiciele lokalnej, toruńskiej elity. Rok w rok obraca setkami tysięcy złotych. Pieniądze pozyskuje z dotacji władz gminy Toruń, starostwa powiatowego, zarządu województwa kujawsko – pomorskiego oraz z innych źródeł. Z pewnością nie należy to tych organizacji pozarządowych, które mają problem z utrzymaniem się, ostatnio zatrudniała 3 osoby na umowę o pracę i 14 osób na umowę o dzieło / zlecenie. W sprawozdaniu czytamy, że sekretariat fundacji w 2022 (nowszego sprawozdania nie ma) odebrał średnio statystycznie ok. 9 maili dziennie. Dla porównania – odbieram prawie tyle samo maili, choć nikt mnie nie dotuje, a całą pracę związaną z upamiętnianiem 316 Cichociemnych wykonuję samotnie, za własne (bardzo skromne) prywatne pieniądze (obecnie już emeryta z maleńką emeryturką).
Nie zazdroszczę ani niczego nie wytykam Fundacji, tylko zwracam uwagę na bezsporny fakt, że od blisko ćwierć wieku buduje ona wielkość Elżbiety Zawackiej która z rzeczywistej roli kurierki KG AK awansowała do roli „jedynej Cichociemnej”, a być może nawet „najlepszej Cichociemnej”. Kiedyś sama Elżbieta Zawacka przyznała – „Cichociemną nie byłam, wykonałam tylko skok”, manifestując przez całe swe życie rzekomą wyższość kurierów nad Cichociemnymi – żołnierzami Armii Krajowej w służbie specjalnej. Dopiero gdy okazało się, że opinia publiczna wyżej ceni sobie Cichociemnych niż kurierów – Elżbieta Zawacka przyjęła zdecydowanie korzystniejszą dla siebie wersję co do „bycia cichociemną”.
Podobną postawę wydaje się prezentować obecnie Fundacja imienia „jedynej Cichociemnej”, która raczej nie wykazuje minimum szacunku wobec Cichociemnych, ostatnio – w poście na Fb z 24 stycznia 2024 – kłamiąc w żywe oczy na temat radiostacji konstrukcji Tadeusza Heftmana oraz produkcji Polskich Wojskowych Warsztatów Radiotechnicznych w Stanmore pod Londynem. Za to rażące kłamstwo, przypisujące polskie zasługi Brytyjczykom, będę zmuszony wpisać fundację na listę fałszerzy historii.
To bardzo smutne, że najlepsza podczas II wojny światowej radiostacja do pracy konspiracyjnej – nazywana „polish spy radio” – skonstruowana i wyprodukowana przez Polaków, używana przez Cichociemnych łącznościowców oraz służby specjalne: brytyjskie, amerykańskie, francuskie – od lat jest niezauważona przez IPN, a polskie zasługi przypisywane są kłamliwie Brytyjczykom…
W artykule Najlepszy Cichociemny pisałem, że „sława” niektórych bardzo znanych Cichociemnych czasem wynika bardziej ze splotu różnych okoliczności, nawet „układów” czy „znajomości” Ich krewnych niż – obiektywnie na to patrząc – z Ich rzeczywistych zasług. Nie chcę tu podawać nazwisk, aby nie wzniecać świętego oburzenia. Życie jest jednak rażąco niesprawiedliwe. Są Cichociemni, którzy mają „swoją” ulicę, albo „swoją” tablicę pamiątkową – bo krewni są lub byli znajomymi lokalnych władz albo byli z „właściwej” opcji politycznej. Nie twierdzę, że ta ulica czy tablica Im się nie należy. Ale przykro zauważyć, że obok Nich są też „zapomniani” Cichociemni – nawet tacy, którzy zapłacili własnym życiem za swoje bohaterstwo – a ulic, tablic, pomników nie mają, nawet są mało znani…
Życie jest rażąco niesprawiedliwe, ale każdy może lansować kogo zechce, a jeśli znajduje na to duże pieniądze, to należy mu się podziw za sprawne działanie. Jest jednak jeden fundamentalny warunek – nie wolno kłamać! W procesie natrętnego lansowania Elżbiety Zawackiej właśnie przekraczana jest ta ostatnia czerwona linia. Otóż wmawia się wszystkim, że Elżbieta Zawacka pojechała w maju 1943 do Wielkiej Brytanii po to, aby „wstąpić do elitarnych oddziałów Cichociemnych”. To pierwsze kłamstwo.
Cichociemni nie byli oddziałem wojskowym i nie można było do nich „wstąpić”. Do elitarnego grona 316 Cichociemnych rekrutował, a później Ich w długim procesie szkolił Oddział VI (Specjalny) Sztabu Naczelnego Wodza, który potem ekspediował żołnierzy do służby specjalnej w Armii Krajowej. Podczas wojny nikt Elżbiety Zawackiej nie traktował jako „cichociemnej” – bowiem była kurierką – Oddział VI (Specjalny) jej nie zrekrutował, ani nie przeszkolił na kursach specjalnych dla kandydatów na Cichociemnych, ani nie przydzielił żadnych zadań. Została tylko przeszkolona na kursie spadochronowym oraz wykonała tylko skok razem z Cichociemnymi. Dopiero po wojnie uznano ją za Cichociemną – w uznaniu Jej zasług kurierskich – ponieważ po wojnie Cichociemni przyjęli Ją do swego grona.
Clare Mulley już w tytule swej książki bezczelnie kłamie, jakoby Elżbieta Zawacka była „agentką”. Kłamstwom tym nie zaprzecza Fundacja Generał Zawackiej. Katarzyna Minczykowska z tejże fundacji, autorka książki o Zawackiej, nawet wspiera to kłamstwo Mulley, dodając własne, jakoby Zawacka rzekomo „w Audley End doskonaliła się właśnie w kwestiach wywiadowczych, nie dla Brytyjczyków (bo – jak mawiała – za Anglików nie chciała umierać), ale na potrzeby KG AK” – patrz artykuł. To drugie kłamstwo.
Elżbieta Zawacka nie była niczyją „agentką”, a takie twierdzenie nawet ubliża pamięci o Niej, gdyż sugeruje że zdradziła własną Ojczyznę. Fundacja Generał Zawackiej gładko przełyka to kłamstwo i produkuje własne, wspierające je, bo przecież „najważniejsze, że powstaje opowieść o gen. Zawackiej, adresowana nie tylko do polskiego czytelnika. I tym się zachwycamy.” Otóż nie – w pierwszej kolejności najważniejsza jest prawda historyczna. Opowieści o Zawackiej jako „agentce” – to echo brytyjskiego fałszowania historii, w myśl której „Enigmę” złamali Brytyjczycy, a cały europejski ruch oporu rzekomo był wynikiem działań brytyjskiego Special Operations Executive (SOE). Tego, że SOE uczyło się od Polaków i zostało zmajstrowane w oparciu o polskie wzorce – zadufani Brytyjczycy nigdy nie przyznają. Oczywiście naturalną konsekwencją tego rażącego łgarstwa Brytyjczyków jest kłamstwo, iż Cichociemni byli „agentami SOE” oraz rzekomo działali pod brytyjskie dyktando, będąc właśnie agentami obcych (brytyjskich) służb specjalnych.
Bezrozumnie rozpowszechniający tę brednię zwolennicy Zawackiej nie potrafią jednak zrozumieć, iż bezczelnie kłamliwe twierdzenie jakoby Cichociemni – w tym Elżbieta Zawacka, która faktycznie nawet nie była Cichociemną (była kurierką) – byli rzekomo agentami, urąga obiektywnej prawdzie historycznej, także w przykry sposób urąga pamięci o 316 Cichociemnych Spadochroniarzach Armii Krajowej.
Spoceni w pogoni za pół miliardem potencjalnych czytelników Clare Mulley oraz różni, dla Brytyjczyków „pożyteczni idioci” (jak choćby były pupil PiS, Arkady Rzegocki, ambasador R.P. w Irlandii), wspierający feministyczno – ideologiczne opowieści o Elżbiecie Zawackiej przekroczyli już także granice absurdu. Otóż lansuje się obecnie brednię, jakoby Elżbieta Zawacka… „odegrała wiodącą rolę w Powstaniu Warszawskim i wyzwoleniu Polski”. To trzecie i czwarte kłamstwo oraz haniebny lans „po trupach” na grobach poległych Bohaterów.
Przyszywana Cichociemna, agentka brytyjskiego SOE, zwyciężczyni Powstania Warszawskiego oraz wyzwolicielka Polski – to stek bzdur, którymi uwłacza się pamięci poległych i zmarłych Bohaterów Powstania Warszawskiego oraz Armii Krajowej.
Oprócz Powstańców Warszawskich i cywilnej ludności Warszawy NIKT nie odegrał „wiodącej roli w Powstaniu Warszawskim”. Każdy, kto usiłuje się lansować na tragedii Powstania Warszawskiego, na grobach zmarłych i poległych – ubliża pamięci rzeczywistym Bohaterom.
Rzekomo „wiodącą rolę” Elżbiety Zawackiej w Powstaniu Warszawskim – na podstawie jej własnych relacji – opisuje Katarzyna Minczykowska w wydanej przez wspomnianą wcześniej fundację książce pt. „CICHOCIEMNA. Generał Elżbieta Zawacka „Zo” – „Powstanie wybuchło niespodziewanie, także dla „Zo”, do której nie dotarł wyczekiwany rozkaz o zameldowaniu się w umówionym wcześniej punkcie zbornym przy ul. Senatorskiej. Trwało 63 dni. W tym czasie Elżbieta Zawacka (…) oczekiwała na konkretne zadania. W trakcie powstania kilkakrotnie też stawała do „raportu o przydział frontowy”. Niestety, bezskutecznie (…) Początkowo załatwiała „jakieś sprawy w siedzibie KG w gmachu PKO, później przyjmowała ludzi wychodzących z kanałów, dokonywała inspekcji kuchni powstańczych , punktów sanitarnych, szpitali. Aby być jak najbliżej walki, przenosiła też powstańcze granaty (…)
Mimo czynnego udziału w powstaniu warszawskim, swój udział w nim Elżbieta Zawacka nazwała incydentalnym, co najprawdopodobniej wynikało z tego, że „Zo”, mimo jednak przyjętego przydziału do Szefostwa WSK [Wojskowej Służby Kobiet], była jednak niezadowolona z otrzymanych zadań (…)”.
Absurd wywodu, jakoby Elżbieta Zawacka „odegrała wiodącą rolę w wyzwoleniu Polski” jest oczywisty dla każdego Polaka. Przecież II wojna światowa nie zakończyła się zwycięstwem Polski – co gorsza, nasza Ojczyzna nie została w 1945 roku „wyzwolona”. Taka jest jednak rażąco nieprawdziwa brytyjska narracja historyczna. Już 2 sierpnia 1944 brytyjski premier Winston Churchill bredził w brytyjskim parlamencie – „Armie rosyjskie stoją obecnie u wrót Warszawy. Przynoszą one za sobą oswobodzenie Polski. Ofiarują Polakom wolność, suwerenność, niepodległość.” W takich realiach historycznych, jeśli Elżbieta Zawacka miałaby odegrać jakąkolwiek (już nawet nie wiodącą) rolę w tego rodzaju „wyzwoleniu Polski” – musiałaby być agentem NKWD… 🙁
Sprawdziłem, kto zamierza wydać drukiem kłamliwe rewelacje Clare Mulley, ochoczo wspierane przez Fundację Generał Zawackiej. Napisałem do wydawcy maila oraz list polecony, właśnie otrzymałem potwierdzenie, że mój list dotarł i jest analizowany. Oto jego treść:
Szanowni Państwo,
Jestem wnukiem jednego z 316 Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej, twórcą portalu elitadywersji.org, fanpage Cichociemni Spadochroniarze Armii Krajowej oraz jednym z redaktorów polskiej Wikipedii. Piszę do Państwa w związku z przygotowywaną na maj 2024 publikacją książki: Clare Mulley pt. „Agent ZO. The Untold Story of Fearles WW2 Resistance Fighter Elżbieta Zawacka”, wyd. Weidenfeld & Nicolson.
Rzecz w tym, że tytuł tej książki jest nieprawdziwy, sądząc po tym, co podaje Clare Mulley, także treść książki może być rażąco nierzetelna i niezgodna z prawdą historyczną.
Przede wszystkim Elżbieta Zawacka nie była agentem, nie była też Cichociemną. Sformułowanie „agent” odnosi się zapewne do rażąco błędnego przekonania, iż Cichociemni rzekomo byli agentami SOE. Otóż – jako jedyni – NIE BYLI, byli żołnierzami Armii Krajowej w służbie specjalnej, byli rekrutowani, szkoleni oraz ekspediowani do okupowanej Polski przez Oddział VI (Specjalny) Sztabu Naczelnego Wodza. Ani przez chwilę nie podlegali SOE.
Proponuję skontaktować się np. z dr Andrew Hann z English Heritage, który rok temu po mojej interwencji był uprzejmy sprostować nieprawdziwą informację dot. Audley End, jakoby Cichociemni byli „agentami SOE”.
Elżbieta Zawacka podczas wojny nie była jedną z Cichociemnych, była kurierką, którą dopiero po wojnie, w uznaniu jej zasług, Cichociemni grzecznościowo uznali ją, podobnie jak kuriera Jana Nowaka Jeziorańskiego, za „cichociemną”. Faktycznie nie została zrekrutowana, wyszkolona i przerzucona do Polski przez Oddział VI (Specjalny). Jedyny jej „związek” z Cichociemnymi polegał na tym, że uczestniczyła w jednym kursie spadochronowym oraz skoczyła ze spadochronem do Polski wraz z grupą Cichociemnych. Po skoku nadal pełniła służbę jako kurierka – nie była ani cichociemną, ani niczyim agentem.
Niestety, Clare Mulley, jak można sądzić, historii Cichociemnych oraz skojarzeń z wywiadem używa w celu wzbudzenia zainteresowania swą książką, choć jest to rażąco niezgodne z prawdą historyczną. Nie jest prawdą twierdzenie Mulley, jakoby Zawacka „w Wielkiej Brytanii dołączyła do elitarnych polskich sił specjalnych” (Cichociemnych). Nie „dołączyła”, w ogóle nikt nie mógł sam „dołączyć” – o tym decydował Oddział VI (Specjalny) Sztabu Naczelnego Wodza.
Oprócz tego podstawowego kłamstwa, zawartego w tytule, jakoby Elżbieta Zawacka była czyimś „agentem”, rozpowszechniane są jeszcze bardziej niedorzeczne tezy, m.in. jakoby Zawacka „odegrała wiodącą rolę w Powstaniu Warszawskim i wyzwoleniu Polski”. Jest to nieprawda. Po pierwsze, Polska nie została, jak się uważa na Zachodzie, „wyzwolona” w 1945 roku. Zostaliśmy uwolnieni od Niemców, ale zniewoleni przez Rosjan, którzy na długie lata narzucili nam rządy moskiewskich marionetek.
W tym kontekście niedorzeczne twierdzenie Mulley, jakoby Zawacka „odegrała wiodącą rolę w wyzwoleniu Polski” jest nie tylko nieprawdziwe, ale nawet absurdalne. Niestety, za sprawą zachodnich „sojuszników”, w tym polityki Wielkiej Brytanii, walka polskiej Armii Krajowej zakończyła się przegraną, a Polska została oddana przez Churchilla do sowieckiej strefy wpływów.
Niezgodne z prawdą jest też niedorzeczne twierdzenie Mulley, jakoby Elżbieta Zawacka „odegrała wiodącą rolę w Powstaniu Warszawskim”. W tym Powstaniu wiodącą rolę odegrali bohaterscy żołnierze Armii Krajowej oraz innych formacji wojskowych, w tym Narodowych Sił Zbrojnych. Podczas Powstania Elżbieta Zawacka była jedną z kilku referentek w sztabie Wojskowej Służby Kobiet. Była to pomocnicza formacja, głównie dla łączniczek i sanitariuszek. Ogółem kobiety stanowiły ok. 20 proc. walczących Powstańców. Odegrały znaczącą rolę w Powstaniu, ale kłamstwem jest twierdzenie, iż ich rola była bardziej „wiodąca” od żołnierzy walczących z bronią w ręku.
Rola Elżbiety Zawackiej w Powstaniu Warszawskim jest jeszcze bardziej skromna. Jak wynika z biografii napisanej przez dr Katarzynę Minczykowską – przebywała w mieszkaniu przy ul. Gęstej, później Szczygła, gdzie „oczekiwała na konkretne zadania”. Potem „przyjmowała ludzi wychodzących z kanałów, kontrolowała kuchnie i punkty sanitarne dla powstańców, przenosiła granaty”. Kluczowa jest opinia samej Zawackiej nt. swojego udziału w Powstaniu – „swój udział w nim Elżbieta Zawacka nazywała incydentalnym” (Cichociemna generał Elżbieta Zawacka Zo, OW Rytm 2014, s. 153-155) Obecnie Clare Mulley kłamie w żywe oczy, jakoby Elżbieta Zawacka „odegrała wiodącą rolę w Powstaniu Warszawskim”.
W 1990 roku powstała Fundacja Generał Zawackiej, kierowana przez jej krewną. Od tego czasu, dzięki ogromnym publicznym środkom finansowym fundacja ta dokumentuje i upamiętnia m.in. kobiety działające w polskiej konspiracji, w tym także dba o szczególne upamiętnienie gen. Zawackiej. Jak można przypuszczać, nie jest to dbałość szczególnie rzetelna historycznie, skoro obecnie fundacja ta popiera niedorzeczne kłamstwa Clare Mulley, a nawet przypisuje polskie zasługi w skonstruowaniu „polish spy radio” Brytyjczykom.
Szacunek dla walczących o wolność Polski żołnierzy Armii Krajowej, w tym Cichociemnych – elity AK – nakazuje, aby wszelkie publikacje odnoszące się do Ich historii, były zgodne z obiektywną prawdą.
Bardzo Państwa proszę o usunięcie słowa „agent” z tytułu książki Clare Mulley oraz o zweryfikowanie treści zawartych w tej książce, m.in. w porozumieniu np. z Instytutem Polskim i Muzeum im. Sikorskiego w Londynie. Chętnie także włączę się w takie działania weryfikujące. Zasługi Elżbiety Zawackiej są zbyt duże, aby jeszcze propagandowo dopisywać jej cudze dokonania. Proszę także o zapoznanie się z moją argumentacją, zawartą w artykule – Elżbieta Zawacka – cichociemna czy agent?
z wyrazami szacunku
Ryszard M. Zając
Czekamy na odpowiedź. W 2024 roku przypada 80 rocznica Powstania Warszawskiego. Uczestniczył w nim także mój Dziadek – Cichociemny. Nie tylko w tę rocznicę niepotrzebne jest publikowanie niedorzecznych kłamstw, jakoby zwycięzcą Powstania Warszawskiego była rzekoma agentka brytyjskiego Special Operations Executive, rzekoma wyzwolicielka Polski Elżbieta Zawacka…
Trzeba zatrzymać haniebne lansowanie Zawackiej na kłamstwach i po trupach rzeczywistych Bohaterów…
PS.
Wśród udających książki popularnonaukowe śmieci pseudohistorycznych mamy już – wpisaną na listę fałszerzy historii – wydaną przez nierzetelne, krakowskie wydawnictwo „ZNAK” książkę pseudohistoryka Kacpra Śledzińskiego pt. „Cichociemni. Elita polskiej dywersji” zawierającą co najmniej 246 błędów i nieścisłości na 417 stronach.
Więcej info:
Wydawnictwo „ZNAK” wciąż zarabia pieniądze na sprzedaży kłamstw Kacpra Śledzińskiego. Niektóre wydawnictwa z chciwości są gotowe do naprawdę wielkich poświęceń, w tym także do poświęcenia prawdy
Pisałem pod koniec grudnia o świetnym albumie pt. „Tam, gdzie skakali nocą… Historia wybranych zrzutowisk cichociemnych na terenie Generalnego Gubernatorstwa”. Mamy nową, ciekawą publikację w tym projekcie…
W ramach tego samego projektu naukowego – „GIS w historii. Możliwości wykorzystania i popularyzacji współczesnych narzędzi geoinformatycznych w naukach humanistycznych na przykładzie czynu zbrojnego cichociemnych” – Autorzy opublikowali właśnie naukowy artykuł pt. Role of Geographic Informations Systems in analysing the selection of cichociemni drop zones based on a case study of the „Mewa 1” drop zone / Rola systemów informacji geograficznej w analizie wyboru stref zrzutów cichociemnych na podstawie studium przypadku strefy zrzutu „Mewa 1”.
Nie dam rady zrecenzować tego artykułu, bo moja wiedza geoprzestrzenno – historyczna jest bardzo skromna, ale mogę artykuł chociaż omówić i skomentować. Choć jest to publikacja naukowa, na dodatek anglojęzyczna, w mojej ocenie warto ją uważnie przeczytać, ponieważ ma charakter bardzo wartościowy poznawczo – istotnie wzbogaca naszą wiedzę o zrzutach Cichociemnych. Dodam, że dr Agnieszka Polończyk – wnuczka Cichociemnego kpt. cc Bolesława Polończyka ps. Kryształ – poinformowała mnie, iż przygotuje niebawem podobną publikację w języku polskim, a także nawet jej uproszczoną, popularyzatorską wersję dla młodzieży. Bardzo dobry pomysł 🙂
Autorzy z projektowego zespołu naukowców: dr Agnieszka Polończyk, dr inż. Michał Lupa oraz prof. dr hab. inż. Andrzej Leśniak, systematycznie, rzetelnie i szczegółowo przeanalizowali, w jakim stopniu wybrane zrzutowiska (placówki odbiorcze) cichociemnych spełniały kryteria zawarte w instrukcjach. Publikacja jest w znacznej mierze studium placówki odbiorczej „Mewa 1” (brytyjskie oznaczenie numerowe pinpoints – 222), zlokalizowanej w pobliżu miejscowości Skalbmierz (powiat proszowicki).
Ta właśnie placówka odbiorcza w nocy 4/5 maja 1944 w sezonie operacyjnym „Riposta”, w operacji lotniczej „Weller 17”, przyjęła ekipę skoczków nr XLIX, skaczącą z samolotu Halifax JP-177 „P” (dowódca operacji lotniczej: F/O Edward Bohdanowicz, 1586 Eskadra PAF). Podkreślić należy, że prawidłowe wyznaczenie miejsca zrzutu spadochroniarzy miało kluczowe znaczenie dla pomyślnego Ich skoku na ojczystą ziemię oraz dla uniknięcia schwytania przez wroga.
Do swojej analizy Autorzy wykorzystali skalibrowane, przedwojenne mapy Wojskowego Instytutu Geograficznego, przekonwertowane na wersje wektorowe. Wykorzystali także cyfrowy model terenu (angielski termin: Digital Terrain Model – DTM) oraz utworzoną dzięki niemu cyfrową mapę przestrzenną. Ponadto żmudnie przeanalizowano wszystkie kryteria wyboru miejsc wyznaczonych jako placówka odbiorcza (zrzutowisko) wskazane w historycznych instrukcjach. Współcześnie trochę podobne, nawet może bardziej skomplikowane analizy, na użytek pilotów wojskowych, błyskawicznie wykonuje pokładowa elektronika samolotów i śmigłowców najnowszej generacji 🙂
W konkluzji artykułu stwierdzono, że ta konkretna placówka odbiorcza (Mewa 1) częściowo spełniała kryteria sformułowane w instrukcjach. Wykonano mnóstwo żmudnej, ale pożytecznej pracy, dzięki której wiemy obecnie dokładnie, jakie główne kryteria przesądzały o wyborze danego miejsca w terenie na placówkę odbiorczą – miejsce zrzutu dla Armii Krajowej. Rozmarzyłem się, że za jakiś czas będą może dostępne takie analizy dla wszystkich zrzutowisk Armii Krajowej, lub choćby tylko dla tych, na których odebrano Cichociemnych, odważnie skaczących do okupowanej Polski.
Autorzy zasadnie podkreślają trafne spostrzeżenie D.R.Kelley’ego (2010, s. 22) że „Historia była zawsze geohistorią”. Zauważają, że współczesny system informacji geograficznej GIS może być innowacyjnym narzędziem analizy, ale też prezentacji historycznych informacji o danej przestrzeni. W skrócie można powtórzyć za klasykami tej subdyscypliny naukowej (np. Szady, 2013), że przecież nie można zajmować się historią bez znajomości geografii ani odrywać przestrzeni geograficznej od jej kontekstu historycznego. Cała otaczająca nas przestrzeń jest właśnie wynikiem różnych procesów społeczno – historycznych, trzeba tylko umieć je dostrzec, odczytać, zinterpretować.
W omawianym artykule Autorzy zauważają, że takie geoanalizy w odniesieniu do miejsc zrzutów „mogą stanowić cenne uzupełnienie merytorycznej istniejącej literatury na temat dziejów cichociemnych, otwierając nowe perspektywy badawcze w tym obszarze”. Rzeczywiście, „geohistoria” nie tylko pozwala na nowe spojrzenie na – wydawałoby się już dobrze znane – wydarzenia z historii, ale także, właśnie dzięki narzędziom „geografii historycznej” pozwala ustalić dotąd nieznane lub pomijane aspekty zdarzeń z przeszłości.
Autorzy artykułu przybliżają nam tło historyczne analizowanych zdarzeń. Wskazują, że nawigatorzy samolotów lecących ze zrzutami używali wojskowych map WIG w skali 1:300 000. Dodatkowymi punktami orientacyjnymi, ułatwiającymi dotarcie na miejsce zrzutu były dobrze widoczne z nieba (zwłaszcza w księżycowe noce) linie rzek (piloci mówili nawet o „Wisłostradzie”), mosty, jeziora, tory kolejowe oraz dworce, także inne wyróżniające się, charakterystyczne obiekty terenowe (np. kominy fabryczne, klasztory itp.).
Poszczególne zrzutowiska (placówki odbiorcze), już po wyznaczeniu w terenie, miały swoje „karty ewidencyjne” w dokumentach Oddziału VI (Specjalnego) Sztabu Naczelnego Wodza, który organizował zrzuty. Przybliżoną lokalizację punktu zrzutu wyznaczano poprzez pomiar odległości podanych w milimetrach od krawędzi konkretnego arkusza mapy w kierunku południkowym i równoleżnikowym. Autorzy publikacji tego nie podają, bo wykracza to poza zakres tematyczny artykułu, ale warto dodać, że po znalezieniu się w domniemanej strefie zrzutu, lotnicy z „samolotu zrzutowego” mieli zwykle nie więcej niż ok. 15 minut na odnalezienie świateł sygnalizacyjnych zrzutowiska na ziemi. Czasem – szukając zrzutowiska – krążyli nad danym terenem dłużej, ale zawsze wiązało się to z problemami z powrotem na macierzyste lotnisko, ze względu na nadmierne zużycie paliwa…
Trzeba przyznać, że w ramach tego projektu trójka naukowców wykonała sporo pożytecznej pracy. Najpierw starannie zdigitalizowano, potem skalibrowano stare mapy. Później dokonano georeferencji (pewnego rodzaju dopasowania) tak pozyskanych cyfrowych map, dodając wyznaczone punkty kontrolne oraz identyfikując charakterystyczne obiekty terenowe. Następnymi etapami pracy w ramach projektu były: wektoryzacja, przygotowanie projektu mapy, także analiza przestrzenna.
Gdyby oficer komórki zrzutów AK dysponował wówczas tak nowoczesnym narzędziem jak GIS, zapewne miejsce zrzutowiska „Mewa-1” 222 (oraz pozostałych) byłoby wyznaczone perfekcyjnie, w tym przypadku położone kilometr dalej na północy wschód. Autorzy artykułu wskazują bowiem, że „wybrana lokalizacja nie spełniała założonych standardów bezpieczeństwa”, tzn. w przyjętym miejscu utrudnione było ukrycie (zakopanie) zasobników i paczek zrzutowych. Na szczęście inne kryteria wyboru miejsca były respektowane, przynajmniej częściowo.
Części z teoretycznych kryteriów lokalizacji zrzutowiska, z uwagi na brak danych, nie sposób było jednak zweryfikować. Można te naukowe analizy podsumować krótko – nie tylko „Mewa 1” 222, ale zapewne inne placówki odbiorcze nie były idealnymi miejscami zrzutu, zawsze jakieś kryteria bezpiecznej lokalizacji mogły nie być spełnione. To tylko ilustruje tezę, że przy każdym zrzucie (skoczków czy materiałowym) istniało – tam, na ziemi – spore ryzyko walki z agresywnym wrogiem. Na szczęście, jak wiemy obecnie, poza niewieloma przypadkami zrzutów, ryzyko udało się okiełznać. Bardzo przykrym przykładem skutku zrzucenia spadochroniarzy w niewłaściwe miejsce jest operacja zrzutowa „Jacket”, podczas której brytyjski nawigator pomylił się aż o 130 km! Szereg błędów – z których kluczowym był właśnie zrzut w niewłaściwe miejsce – skutkowało śmiercią dwóch Cichociemnych…
Autorzy artykułu w jego zakończeniu odnoszą się do pracy wykonanej przez dr Andrzeja Borcza oraz Waldemara Natońskiego, przeprowadzonej w ramach naszego projektu „Na tropie zrzutowisk Armii Krajowej”. W artykule czytamy m.in. – coraz więcej badaczy zainteresowanych lokalną historią poszukuje rzeczywistych stref zrzutów w oparciu nie tylko o dokumenty archiwalne, ale także relacje i wspomnienia świadków (Borcz, 2023; Natoński, 2023). (…) Z pewnością badania terenowe mogą stanowić cenne uzupełnienie dotychczasowych badań, które – wzmocnione analizami przestrzennymi – przybliżają nas do jeszcze dokładniejszej rekonstrukcji faktów historycznych.”
Sądzić wolno, że to dobre podsumowanie wysiłków, aby przy użyciu rozmaitych narzędzi badawczych, dotrzeć do istoty prawdy obiektywnej dotyczącej zrzutów Cichociemnych i zaopatrzenia dla Armii Krajowej. Projekt naukowy, zrealizowany przez trójkę krakowskich naukowców, należy uznać nie tylko za udany, nowatorski, ale także za bardzo pomocny w ustaleniu istotnych elementów naszej „wiedzy zrzutowej”. Projekt naukowy „GIS w historii. Możliwości wykorzystania i popularyzacji współczesnych narzędzi geoinformatycznych w naukach humanistycznych na przykładzie czynu zbrojnego cichociemnych” realizowany był w latach 2018-2023 w ramach programu „Dialog” Ministerstwa Edukacji i Nauki, przez zespół naukowców: dr Agnieszka Polończyk, dr inż. Michał Lupa oraz prof. dr hab. inż. Andrzej Leśniak.
Warto podkreślić, że wskutek brytyjskich decyzji politycznych mieliśmy podczas wojny paskudną dla Polski politykę „kroplówki zrzutowej” dla Armii Krajowej. Łamanie przez SOE ustaleń z Oddziałem VI (Specjalnym) spowodowało dwukrotnie mniejszą ilość zrzutów niż możliwe. Wyznaczenie Polski jako trzeciorzędnego teatru działań wojennych – dodatkowo ponad sto dziesięć razy mniej zrzutów niż np. do Jugosławii. W efekcie brytyjskiej polityki, także przez hamowanie zrzutów przez np. premiera Mikołajczyka czy prosowieckiego gen. Tatara, przez całą wojnę Armia Krajowa została wzmocniona ledwo 316 Cichociemnymi (choć przeszkolono 533 spadochroniarzy do zadań specjalnych) oraz otrzymała niewielkie zaopatrzenie, mieszczące się w całości w jednym niedużym pociągu towarowym. Ale było to istotne źródło zaopatrzenia AK – gdyby nie te zrzuty, byłoby jeszcze gorzej…
Agnieszka Polończyk, Michał Lupa, Andrzej Leśniak – Role of Geographic Informations Systems in analysing the selection of cichociemni drop zones based on a case study of the „Mewa 1” drop zone, w: Polish Cartographical Review, vol 55, styczeń 2023, s. 87-110, e-ISSN 0324-8321, 2450-6966, ISSN 0324-8321.
Publikacja jest do pobrania (pdf) dla wszystkich na tej stronie, a także (po podaniu hasła dostępu) w portalowej wirtualnej bibliotece oraz w bibliotece zrzutowej.
PS.
Oryginalna okładka Polish Cartographical Review nie zawiera grafiki ze spadochronem, ale nie mogłem się oprzeć, aby na potrzeby tego artykułu ją wzbogacić 🙂