Publiczna pamięć o Cichociemnych jest tego rodzaju, że coraz więcej bzdur rozpowszechnianych jest – pod pozorem prawdy – przez tzw. „autorytety”. Niestety, w tym niechlubnym gronie są także autorytety prawdziwe, które rozpowszechniają brednie na temat Cichociemnych pod zazwyczaj wiarygodnym szyldem. Tym bardziej takie kłamstwa są niebezpieczne.
W artykule „Najlepszy Cichociemny”, wcześniej w kilku innych, zwróciłem uwagę na rozwijający się żwawo proceder fałszowania historii Cichociemnych. To bardzo smutne, ale w nierzetelnej narracji historycznej uczestniczą nierzadko tzw. autorytety, albo podmioty zasłużone np. w środowiskach polonijnych. Jaki jest powód tego, że zadeptują prawdę historyczną oraz bardzo często rozpowszechniają antypolskie kłamstwa?
W ostatnich dniach można zauważyć niebywałą skalę historycznych krętactw oraz konfabulacji, rozpowszechnianych przez „pożytecznych idiotów” – tym razem działających na rzecz Anglików – w związku z przygotowywaną na maj premierą książki zaangażowanej „słusznej” lewackiej aktywistki Clare Mulley pt. „Agent ZO. The Untold Story of Fearles WW2 Resistance Fighter Elżbieta Zawacka”. Czy to przypadek, że lewackie kłamstwa, mające wesprzeć różne lewicowe teorie, uderzają z największym impetem? O książce i związanych z nią kłamstwach pisałem w artykule Elżbieta Zawacka – Cichociemna czy agent?
Niestety, to co się opowiada publicznie na temat Elżbiety Zawackiej bije wszelkie możliwe rekordy głupoty. Już nie tylko „jedyna cichociemna”, ale także „najlepsza”. W skrócie można to sprowadzić do jednej tezy – była mistrzem świata i okolic… Niestety, siła tych kłamstw jest potężna, bo uczestniczą w ich rozpowszechnianiu rozmaite podmioty, których nie sposób w pierwszej chwili podejrzewać o nierzetelność oraz działalność antypolską. Niestety, jak zauważył kiedyś Stanisław Lem – „Tego co jeden idiota nabredzi, nawet czterdziestu mędrców nie naprawi”.
Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego w procederze, nazwijmy to wprost – fałszowania historii, na korzyść Brytyjczyków – chętnie uczestniczy… Fundacja Generał Elżbiety Zawackiej, dotąd dość rzetelna w swoich działaniach. Autorka książki, Clare Mulley – do której napisałem wskazując kłamstwo w tytule – „wyjaśnia” kłamliwie:
„Agent” nie odnosi się tutaj konkretnie do agenta SOE lub MI6, ale do roli, jaką rozumieją brytyjscy czytelnicy.” / 'Agent” here refers not specifically to SOE or MI6 agent, but to the role as understood by British readers.
Czyli nie była agentką, ale brytyjscy czytelnicy ją tak „rozumieją”… (patrz artykuł)
Dr Katarzyna Minczykowska, autorka propagandowej, niezbyt rzeczowej książki pt. CICHOCIEMNA. Generał Elżbieta Zawacka „Zo” (wyd. OW RYTM, Warszawa, 2014), także w odpowiedzi na wytknięcie kłamstwa w tytule, przyznała mi:
„Racja, Cichociemni nie byli agentami SOE (…) jeśli CC nazywa się agentem to jest fałsz.” Niestety, dodała do tego własne krętactwo – „„Zo” była nie tylko „cichociemną” (…) w Audley End doskonaliła się właśnie w kwestiach wywiadowczych, nie dla Brytyjczyków (bo – jak mawiała – za Anglików nie chciała umierać), ale na potrzeby KG AK, przede wszystkim „Zagrody”. (patrz artykuł)
Tych akurat bzdur nie ma w książce jej autorstwa – ani w jakichkolwiek innych źródłach, w tym w tece personalnej – więc to zapewne „nowe odkrycie” wyssane z palca, mające uzasadnić rewelacyjne kłamstwa Mulley. Teza, iż w STS 43 Audley End kogokolwiek „doskonalono w kwestiach wywiadowczych” jest nowa, w żadnej z bardzo wielu publikacji na ten temat oczywiście takich rewelacji nie ma. Audley End było „Wyższą Szkołą Kłamstwa”, szkolono w nim na kursach walki konspiracyjnej oraz odprawowym, uczono m.in. tzw. legendy.
Elżbieta Zawacka była kurierką, określaną czasem jako „przyszywaną cichociemną”, którą w istocie nigdy nie była (została uznana za Cichociemną, podobnie jak kurier Jan Nowak-Jeziorański). Ukończyła tylko jeden kurs spadochronowy, po to aby powrócić samolotem (i skoczyć ze spadochronem) do Polski. Nie uczestniczyła w żadnych innych kursach specjalnych dla Cichociemnych. Opowieści, że była rzekomo „agentką wywiadu” (którego?) można śmiało włożyć pomiędzy kiepskiej jakości bajeczki dla dzieci. Nota bene, polski wywiad dopuścił się strasznego marnotrawstwa, nie wykorzystując do pracy w wywiadzie takiej rzekomej „agentki”, która sama się ponoć w tym fachu „doskonaliła”. Przecież po powrocie nadal pracowała jako kurierka w „Zagrodzie” KG AK…
Nie znam treści książki lewicowej aktywistki feministycznej Mulley, ale już w jej tytule zwarte jest rażąco nierzetelne kłamstwo – otóż Elżbieta Zawacka nie była żadną „agentką”. To echo brytyjskiego fałszowania historii, w myśl której „Enigmę” złamali Brytyjczycy, a cały europejski ruch oporu był wynikiem działań brytyjskiego Special Operations Executive (SOE). Oczywiście naturalną konsekwencją tego rażącego łgarstwa jest kłamstwo, iż Cichociemni byli „agentami SOE” oraz rzekomo działali pod brytyjskie dyktando, będąc właśnie agentami obcych służb specjalnych.
Bezrozumnie rozpowszechniający tę brednię zwolennicy Zawackiej nie potrafią jednak zrozumieć, iż bezczelnie kłamliwe twierdzenie jakoby Cichociemni – w tym Elżbieta Zawacka, która faktycznie nawet nie była Cichociemną (była kurierką) – byli rzekomo agentami, urąga obiektywnej prawdzie historycznej, także w przykry sposób urąga pamięci o 316 Cichociemnych Spadochroniarzach Armii Krajowej.
Wpisana w kłamliwą propagandę książki Mulley piramida kłamstw na temat Zawackiej sięga szczytów absurdu. Instytut Kultury Polskiej w Nowym Jorku (Polish Cultural Institute New York) opublikował 10 stycznia br. na Facebooku post, w którym czytamy ewidentne brednie nt. Zawackiej:
Dokładne sprostowanie tych bzdur wymagałoby odrębnego, całkiem sporego artykułu. Przypomnijmy Stanisława Lema – „Tego co jeden idiota nabredzi, nawet czterdziestu mędrców nie naprawi”. Otóż Zawacka nie była niczyją agentką, nie dołączyła do „elitarnych sił specjalnych” (ukończyła tylko krótki kurs spadochronowy), nie była „potajemnie przeszkolona na brytyjskiej wsi” (do zadań wywiadowczych), nie odegrała „wiodącej roli” ani w Powstaniu Warszawskim ani w „wyzwoleniu Polski”…
Post rozpowszechnił także, skompromitowany już niegdyś swoją niewiedzą, Jego Ignorancja Arkady Rzegocki (patrz: Arkady Rzegocki – ambasador ojkofobii) obecny ambasador RP w Irlandii. Do kłamstw cudzych dołożył własne, wywodząc kłamliwie że Zawacka:
Oczywiście Cichociemni nie byli żadną „jednostką specjalną AK”, w ogóle nie stanowili żadnej jednostki wojskowej.
Jego Ignorancja Ambasador ma też inne rewelacje, np. 17 stycznia rozpowszechnił post, iż rzekomo:
Nie wiem, co to za ambasador R.P., który kłamie na temat Polaków i przypisuje ich zasługi Brytyjczykom i Francuzom 🙁
W rzeczywistości 17 stycznia 1940 Polacy złamali pierwszy klucz dzienny „Enigmy” używanej przez Wehrmacht. Później liczba odnalezionych nastawień i kluczy wzrosła do 126. Co to są klucze i nastawienia szkoda wyjaśniać Panu Rzegockiemu, bowiem jest on na tym poziomie intelektualnym, że używa dziecinnej (nieprawdziwej) frazy „kod „Enigmy”. To złamanie jednego klucza miało miejsce nie w Paryżu, ale 35 km od Paryża, w willi Chateau de Vignolles w Gretz-Armainvilliers, we francuskim ośrodku „P.C.Bruno”. Allan Turing przywiózł Polakom do tego ośrodka 60 kompletów wykonanych przez Brytyjczyków „płacht Zygalskiego”, jego obecność nie miała większego znaczenia dla polskich kryptologów.
„Złamanie kodu Enigmy” nie miało miejsca „w 1940” roku jak bajdurzy kiepski ambasador. Pierwszą depeszę „Enigmy” Marian Rejewski odczytał w grudniu 1932 lub w drugiej połowie stycznia 1933. Pomogło mu w tym trafne założenie, że w okresie świątecznym załogi niemieckich okrętów będą sobie w krótkich, szyfrowanych depeszach życzyć „eine fröhliche Weihnachtszeit” (wesołych świąt Bożego Narodzenia). Gdy Niemcy składali sobie nawzajem życzenia, Rejewski przez cały świąteczny okres pracował. Genialny matematyk wykorzystał teorię permutacji do zbudowania zespołu sześciu równań z czterema niewiadomymi, dzięki czemu tylko za pomocą wyników rozwiązywanych równań odtworzył wewnętrzne połączenia bębenków (walców) „Enigmy”. Założył, że klawiatura „Enigmy” wojskowej jest identyczna z klawiaturą zwykłej maszyny do pisania, czyli ma układ QWERTZU, wiedział też, że niemiecka marynarka wojenna Kriegsmarine używa „Enigmy” z 29 klawiszami. To wszystko złożyło się na niemiecką klęskę oraz sukces złamania maszyny szyfrującej „Enigma”.
Pierwszy egzemplarz „Enigmy” (w wersji handlowej) polski wywiad skopiował prawdopodobnie w styczniu 1929, w niecałe dwie doby, po tajnym przechwyceniu niemieckiej przesyłki na lotnisku Okęcie. Ludomir Danilewicz maszynę rozebrał na części, zrobił ich fotografie oraz pomiary, po zmontowaniu maszynę dostarczono do niemieckiego adresata… Nie miało to nic wspólnego z dostarczeniem przez francuski wywiad w grudniu 1931: instrukcji posługiwania się kluczami szyfrującymi i tablic miesięcznych kluczy…
Więcej info – zobacz „Enigma” oraz Tadeusz Heftman.
Niedorzeczne idiotyzmy pana Rzegockiego (bez ambasadorskich bzdur) bezrozumnie polubiło i powieliło zaraz „Ognisko Polskie” / Polish Hearth w poście z tego samego dnia (10 stycznia). Na moje protesty i wskazywanie zawartych w nim idiotyzmów, otrzymałem odpowiedź – „prosimy o oglądanie filmu na naszej stronie YouTube z pełniejszą informacją o Cichociemnych w WB”. Tutaj link do filmu.
Jestem wnukiem jednego z 316 Cichociemnych, od stycznia 2016, czyli od ponad ośmiu lat codziennie po kilka (czasem nawet po kilkanaście) godzin analizuję wszelkie dostępne źródła historyczne dotyczące Cichociemnych, w tym oczywiście także mojego Dziadka. Mam za sobą kwerendy w wielu archiwach i instytucjach, własne digitalizacje artefaktów, kilkanaście własnych, oryginalnych ustaleń badawczych, których tylko wskazanie wymagałoby napisania odrębnego, całkiem sporego artykułu.
Zachęcam do przeczytania wywiadu ze mną, będącego elementem pracy licencjackiej Pana Radosława Kotowskiego pt. „Rola Cichociemnych podczas II wojny światowej, kultywowanie pamięci oraz przejęcie tradycji przez JW GROM” – a także do przeczytania informacji co dotąd zrobiłem.
O skali moich zainteresowań mogą świadczyć np. moje recenzje w tym jedna z bardziej wartościowych recenzja książki prof dr hab. Jacka Tebinki oraz dr hab. Anny Zapalec pt. „Polska w brytyjskiej strategii wspierania ruchu oporu. Historia Sekcji Polskiej Kierownictwa Operacji Specjalnych (SOE)”. Ostatnio byłem (nadal jestem) konsultantem kilku publikacji, w tym jednej [obecnie już kilku] wydanej przez IPN. Piszę o tym nie po to, aby się chwalić, ale po to aby uzmysłowić, że jeśli chodzi o Cichociemnych raczej wiem, o czym piszę…
Pomimo pewnego, także własnego, dorobku badawczego, zawsze jestem chętny na nową porcję wiedzy, więc propozycję „Ogniska Polskiego” potraktowałem poważnie. Niestety, filmik klubu towarzyskiego o nazwie „Ognisko Polskie”, zatytułowany „Cichociemni” niewiele ma wspólnego z tytułem tego filmiku. Bardzo długi, przegadany filmik jest w zasadzie bardziej relacją z imprezy „Ogniska” niż rzeczową fabularyzowana historią Cichociemnych, jak można byłoby się spodziewać.
W filmiku zdumiewająco mało uwagi poświęcono Cichociemnym właśnie. Czołówka filmiku oznaczona jest wprawdzie napisem „Cichociemni”, ale przedstawia… nie Cichociemnych, lecz znane zdjęcie instruktorów szkolących CC z STS 43 Audley End. Treści zawarte w tym przydługim filmiku są bardzo chaotyczne, na ogół drugo- lub trzeciorzędne, dobrane na zasadzie „co się komu kojarzy z Cichociemnymi”. Niestety, w większości wypowiadający się na ten temat niewiele wiedzą, więc kojarzą im się zwykle głupoty i stereotypy. Z punktu widzenia historii Cichociemnych filmik jest bardzo słaby i mało wartościowy poznawczo, choć są niewielkie fragmenty bardzo wartościowe, jak np. mało znany program szkolenia w STS 34 Bealieu. Generalnie, w skali ocen od 0 do 6 oceniłbym ten filmik na słabą trójkę (trzy minus).
Wypowiadający się w filmiku „Ogniska Polskiego” eksperci i pseudoeksperci (jak np. Clare Mulley) zdumiewająco dużą część swych wypowiedzi poświęcili wątkom bardzo pobocznym, nie związanym z historią Cichociemnych.
Mamy więc bardzo długie monologi dotyczące np.
Warto jednak odnotować nieliczne, bardzo dobre wypowiedzi:
Obecna podczas tego „spotkania gadających głów” Clare Mulley dała dowód swojej żenującej niewiedzy, wypytując – czy Zawacka wiedziała, co jest na mikrofilmie który przemycała do Londynu… czy znała Kazimierza Leskiego ps. Bradl, jaka była jej rola w Powstaniu Warszawskim? Pytania bardzo dziecinne, jak na autorkę powstającej książki o Zawackiej. Zgromadzenie „ekspertów” na tym filmiku było tego rodzaju, że nikt nie potrafił udzielić jej jakiejkolwiek odpowiedzi…
Prowadzący tę osobliwą debatę zadał nawet kuriozalne pytanie – uwaga – czy Cichociemni istnieli przed II wojną światową, czy też są wyłącznie dziełem brytyjskiego SOE? Na szczęście Pan Mark Marozik z Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie rzeczowo sprostował tę rażącą bzdurę. Wyjaśniając wspomniał nawet o inicjatywie współtwórców Cichociemnych – Macieja Kalenkiewicza i Jana Górskiego. Była to jedna z bardzo niewielu rzeczowych wypowiedzi na temat.
Filmik „Ogniska Polskiego” powstał ok. dwa lata temu, obejrzało go zaledwie 1,5 tys. widzów. Podejrzewam, że część z nich odpadła po pierwszych kilku- kilkunastu minutach. Wyniki oglądalności potwierdzają, że filmik jest po prostu nudny, mało atrakcyjny. Do tego zawiera w znacznej mierze treści fałszywe lub wcale nie dotyczące Cichociemnych. Zdecydowanie nie polecam, szkoda czasu na ten pseudohistoryczny, nadęty gniot. Dlaczego „Ognisko Polskie” bezrozumnie się nim chełpi? Trudno zrozumieć.
Przez dwa lata na You Tube „Ognisko Polskie” pozyskało „aż” 206 subskrybentów. Mój portal dziennie odwiedza kilka razy więcej osób, rocznie prawie dwieście tysięcy. Nie piszę tego po to, aby się wywyższać, ale po to, aby „Ognisko Polskie” zechciało zrozumieć – może lepiej skoncentrować się na działalności gastronomiczno – towarzyskiej, która jest ich główną domeną i chyba im nieźle wychodzi? Produkcja bezwartościowych filmików pseudohistorycznych, zwłaszcza w swej wymowie antypolskich (kłamliwa teza o Cichociemnych jako agentach SOE) naprawdę nie ma większego sensu…
18 stycznia 2024
Czy zastanawialiście się kiedyś – który Cichociemny był najlepszy? Ja też, nawet mam odpowiedź…
Otrzymałem ciekawe zadanie od fana strony – Czy można prosić o zrobienie postu na temat tego kto z cichociemnych był jakby najlepszy? Tzn. który skacząc do okupowanej Polski zrobił najwięcej? Wiem że dobrym przykładem mógłby być Jan Piwnik ps. Ponury 🙂
Na dość proste pytanie „który Cichociemny był najlepszy?” niestety nie ma dobrej odpowiedzi, będącej sprawiedliwą oceną indywidualnych zasług każdego z 316 Cichociemnych. Każda odpowiedź będzie dyskusyjna, a niektóre być może nawet kontrowersyjne. Wraz z pytaniem otrzymałem podpowiedź, że „najlepszy Cichociemny” – to ten „który skacząc do okupowanej Polski zrobił najwięcej”. W podpowiedzi wskazano też kandydata na podium – Jana Piwnika ps. Ponury. Czy rzeczywiście „zrobił najwięcej dla Polski”?
Najpierw generalna uwaga. Każdy z Cichociemnych ma swoje indywidualne zasługi, które bardzo często nie sposób porównać z dokonaniami innych Cichociemnych. Rzecz w tym, że każdy z Nich nie tylko był specjalistą w konkretnej dziedzinie (było ich wiele), ale też każdy z Nich działał w różnych warunkach i czasie – choćby dlatego, że skakali do Polski w różnych miejscach i terminach.
Życie jest rażąco niesprawiedliwe. Niektórzy Cichociemni walczyli w okupowanej Polsce niemalże przez całą okupację, przeżyli wojnę i dożyli szczęśliwie długich lat na emigracji. Dziewięciu Cichociemnych poległo już w drodze do okupowanej Polski – sześciu w samolocie, trzech podczas skoku. Czy to oznacza, że ci którzy przeżyli byli „lepsi”, a Ci którzy zginęli „gorsi”?
Spośród 316 Cichociemnych 169 CC walczyło w dywersji oraz partyzantce, 50 CC w łączności, 37 CC w wywiadzie Armii Krajowej, 24 CC miało specjalność sztabową, 22 CC służb lotniczych, 11 CC pancerną, 3 CC fałszowanie dokumentów. Którzy z Nich byli „lepsi”, a którzy „gorsi”? Czy dywersant jest lepszy czy gorszy od oficera wywiadu, albo czy obaj są „lepsi” od łącznościowca? Czy „sztabowcy” rzeczywiście są „najgorsi” ze wszystkich pozostałych? Jak zmierzyć efekty Ich pracy i walki? Jak porównywać nieporównywalne i „mierzyć” niewymierne?
Jesteśmy niewolnikami pewnych stereotypów i często ulegamy też np. przekonaniu, że skoro któryś z Cichociemnych jest np. najbardziej znany, to zapewne jest najlepszy, albo jednym z najlepszych. Niestety, nie tylko życie, ale także historycy są rażąco niesprawiedliwi. Niekiedy nawet nie z własnej winy, ale z powodu braku źródłowych informacji. Poza tym historycy też ulegają (na szczęście nie wszyscy i nie zawsze) różnym stereotypom. Są i tacy, którzy świadomie fałszują fakty. Generalnie – wygodnie ocenia się życie i walkę innych ludzi, kilkadziesiąt lat po wojnie, siedząc na wygodnej kanapie. Takie oceny nie zawsze są sprawiedliwe, rzadko uwzględniają wszelkie możliwe aspekty ówczesnej rzeczywistości.
Jak ocenić, który Cichociemny „zrobił najwięcej dla Polski”? Przepraszam za takie pytanie – jak „ocenić” Cichociemnych, którzy świadomie oddali swoje życie za Ojczyznę, zwłaszcza Ci, którzy wytrzymali brutalne przesłuchania, represje, tortury: niemieckie, sowieckie, „władzy ludowej”? Który z nich jest „lepszy”, a który „gorszy”? Który zrobił „najwięcej dla Polski”? Przecież w wymiarze jednostkowym, indywidualnym, nie sposób zrobić więcej, niż oddać własnego życia za Ojczyznę…
Nie chcę nikogo obrazić albo oburzyć, ale nie zgadzam się z propozycją wytypowania płk cc Jana Piwnika jako „najlepszego Cichociemnego”. W pewnym sensie nie zgodziłaby się z nią także ówczesna Komenda Okręgu Radom – Kielce AK oraz „Kedyw” KG AK, bowiem właśnie w wyniku ich decyzji w styczniu 1944 został odwołany z funkcji dowódcy Zgrupowań Partyzanckich AK Ponury. To przykra uwaga, bowiem Cichociemny Jan Piwnik słusznie jest uważany za legendarnego dowódcę partyzantów. Niewątpliwie jest jednym z najlepszych Cichociemnych. Ale w mojej ocenie – nie jest „najlepszym”.
Gdybyśmy mieli wybierać nie spośród 316, ale spośród tylko dwóch Cichociemnych, to który z Nich jest „najlepszy” – Jan Piwnik czy Hieronim Dekutowski? Bolesław Kontrym czy Andrzej Czaykowski? Adam Boryczka czy Stanisław Sędziak? Piotr Szewczyk czy Tadeusz Starzyński? Witold Uklański czy Marian Gołębiewski? Jan Górski czy Maciej Kalenkiewicz?
Zastanówmy się, jak zdefiniować „najlepszość” danego Cichociemnego. Podpowiedź, że to ten, który zrobił „najwięcej dla Polski” jest całkiem mądra. Ale właśnie z tego powodu odpada zaproponowany kandydat do tytułu. Choć i tu mogą pojawić się wątpliwości – według jakich kryteriów oceniać „dorobek” każdego z Cichociemnych? Który zrobił „najwięcej”?
Czy mało znany Cichociemny Olgierd Stołyhwo, syn światowej sławy profesora antropologii, który z Odessy przez Moskwę, Iran, Afganistan, Indie pokonał ponad 17 tys. km, aby wstąpić do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie? Czy może Andrzej Świątkowski, który w maju 1939 wyjechał jako inżynier na trzyletni kontrakt do Królestwa Afganistanu, po wybuchu wojny rozwiązał go, przez Persję, Iran, Syrię dotarł do Francji, wstąpił do PSZ na Zachodzie, skoczył do Kraju w operacji „Adolphus” i został drugim Cichociemnym który poległ w Polsce? Czy może dwudziestotrzyletni Cichociemny Longin Jurkiewicz, który poległ podczas śledztwa w siedzibie gestapo w Wilnie, skatowany na śmierć kijami? Albo Jan Rostworowski herbu nałęcz, syn ziemianina, szambelana papieża Piusa XI, który poległ w obozie koncentracyjnym KL Gross-Rosen, zadeptany na śmierć przez blokowego…?
To tylko przykładowe fragmenty biogramów niektórych Cichociemnych, takich ludzkich dramatów było znacznie więcej. Bardzo przepraszam, ale cynicznie, można by powiedzieć, że z perspektywy Polski te ludzkie dramaty nie znajdą się w kategorii „największych dokonań dla Kraju” – ale w wymiarze indywidualnym na pewno są świadectwem heroizmu, aby „zrobić najwięcej” dla Ojczyzny…
Czy gdyby udał się zamach na „króla Polski” (tak nazywanego przez Niemców) – czyli na generalnego gubernatora Hansa Franka, to „najlepszymi Cichociemnymi” zostaliby: Ryszard Nuszkiewicz oraz Henryk Januszkiewicz? Przecież zrobili wszystko jak najlepiej. Drobny ułamek sekundy za wcześniej nacisnął przycisk zapalarki uczestnik akcji, ppor. Zygmunt Kawecki ps. Mars, powodując detonację, która niestety nie odebrała życia hitlerowskiemu zbrodniarzowi.
Czy gdyby nie odstąpiono od zamachów na przewodniczącego KRN Bolesława Bieruta oraz na przewodniczącego PKWN Edwarda Osóbkę-Morawskiego – to „najlepszymi Cichociemnymi” zostaliby: Czesław Rossiński i Mieczysław Szczepański, których zamordowano strzałem w tył głowy 12 kwietnia 1945 po północy, na schodach podziemi Zamku w Lublinie? A może właśnie tytuł „najlepszych” należy Im się nie tylko za bohaterską śmierć, ale również za odstąpienie od tych zamachów, aby nie powodować chaosu w kraju oraz zwiększenia terroru komuny?
Cichociemny Przemysław Bystrzycki trafnie zauważył – „Trudno dziś skompletować listę skoczków szczególnie zasłużonych na polu walki. Lista godnych upamiętnienia, oprócz wielu żywych, obejmowałaby chyba prawie wszystkich poległych. Jednak bojowa działalność wielu spośród nich nie została dotąd ani opisana, ani nawet rzetelnie zbadana. Złożyło się na to kilka przyczyn: niechęć do mówienia o sobie ze strony zrzutka, czyli żołnierska skromność, bieg wydarzeń ogólnych, na ogół małe cywilne szczęście byłych cc (…) („Znak Cichociemnych” s.17-18)
Nie powinienem tego może pisać, ale „sława” niektórych bardzo znanych Cichociemnych czasem wynika bardziej ze splotu różnych okoliczności, nawet „układów” czy „znajomości” Ich krewnych niż – obiektywnie na to patrząc – z Ich rzeczywistych zasług. Nie chcę tu podawać nazwisk, aby nie wzniecać świętego oburzenia. Życie jest jednak rażąco niesprawiedliwe. Są Cichociemni, którzy mają „swoją” ulicę, albo „swoją” tablicę pamiątkową – bo krewni są lub byli znajomymi lokalnych władz albo byli z „właściwej” opcji politycznej. Nie twierdzę, że ta ulica czy tablica Im się nie należy. Ale przykro zauważyć, że obok Nich są też „zapomniani” Cichociemni – nawet tacy, którzy zapłacili własnym życiem za swoje bohaterstwo – a ulic, tablic, pomników nie mają, nawet są mało znani…
Są pewne „trendy”, w pamięci zbiorowej, zwłaszcza lansowane przez niedojrzałych reżyserów. W grudniu 2023 prezes IPN rozpoczął lansowanie gry IPN (ten instytut bije rekordy samochwalstwa) pt. „Lotnicy – wojna w przestworzach”. Za pomocą tej gry niedojrzali IPN-owcy wmawiają młodzieży, przepraszam zacytuję niedorzeczną tezę, że „na podniebnych szlakach Europy wykuwali chwałę polskiego lotnictwa” piloci lotnictwa myśliwskiego oraz (tu kłania się lewicowa poprawność polityczna) „dzielne polskie kobiety z Pomocniczej Służby Powietrznej”.
Cała ta gra IPN-u jest jednym wielkim zakłamaniem prawdziwej historii. Czy na „chwałę polskiego lotnictwa” nie pracowali inni lotnicy niż tylko piloci? Czyżby „mniej dzielni” byli – zawsze pomijani – lotnicy lotnictwa bombowego? A mężczyźni z personelu obsługi naziemnej nie są godni pochwały? Czyżby „w wojnie w przestworzach” nie brali czynnego, znaczącego udziału lotnicy lotnictwa specjalnego, np. latający ze zrzutami do Polski?
IPN wybrał sobie dwanaście nazwisk, wokół których zbudował swoją fałszywą historycznie grę. Wśród nich nie ma nazwiska – co należy uznać za skandal – pilota Stanisława Kłosowskiego – choć spośród 17 tys. polskich lotników PSP w Wielkiej Brytanii był jedynym podoficerem oraz jednym z dziesięciu lotników odznaczonych Złotym Krzyżem Orderu Virtuti Militari. Był jednym z nielicznych dwukrotnie odznaczony brytyjskim Zaszczytnym Krzyżem Lotniczym (Distinguished Flying Cross). Ale dla polityków z IPN nie był bohaterem i nie zasługuje nawet na wzmiankę w opisie gry…
Nasza „pamięć historyczna” jest wypadkową rzeczywistych zasług oraz działań historyków i popularyzatorów. Jeśli te działania prowadzone są „z głową”, rzeczywiste zasługi nie są pomijane lecz utrwalane w naszej pamięci. Dlatego tak istotne jest połączenie dobrze pomyślanych narzędzi edukacyjnych z wiedzą ekspercką. IPN ma narzędzia a także – niestety – „ekspertów” od siedmiu boleści. Takich jak np. dr Krzysztof Tochman „od Cichociemnych”, który w okolicznościowej publikacji IPN – patrz „Rocznica pełna błędów” popełnia co najmniej 36 istotnych błędów, ale kolesie „po fachu” to przemilczają. „Ekspert”, który kłamliwie utożsamia Cichociemnych ze spadochroniarzami Akcji Kontynentalnej. Koledzy z IPN (by nie napisać wprost – koteria) zawsze się wspierają, nawet zadeptując prawdę historyczną. Taka jest „pamięć narodowa” w wydaniu IPN, czyli – niestety – dominująca pamięć historyczna w Polsce…
IPN jest na liście fałszerzy historii, bowiem do dzisiaj m.in. nie był w stanie pojąć, że nie było żadnego „kursu cichociemnego”, do dzisiaj nie był w stanie zauważyć Cichociemnych w obozach koncentracyjnych, łagrach i katowniach komuny – rzeczywistej skali represji niemieckich, sowieckich i „władzy ludowej” wobec Cichociemnych. IPN do dzisiaj nie dostrzegł Tadeusza Heftmana, rewelacyjnego „polish spy radia”, czy Polskich Wojskowych Warsztatów Radiotechnicznych. IPN do dzisiaj kłamie, jakoby zrzuty dla Armii Krajowej do Polski organizowało rzekomo SOE oraz jawnie, publicznie i bezkarnie bredzi, jakoby „sekcja polska [SOE] miała dużą autonomię w szkoleniu cichociemnych i przygotowywaniu zrzutów oraz dysponowała własnym systemem łączności z Krajem”.
Uświadomię pseudohistoryków z IPN – to nie „sekcja polska” miała autonomię, organizowała szkolenia, przygotowywała zrzuty oraz miała łączność z Krajem – to POLACY, a konkretnie Oddział VI (Specjalny) Sztabu Naczelnego Wodza. Od początku zrzuty organizował mjr dypl. Jan Jaźwiński – postać w IPN wciąż raczej nieznana…
Czyż obiektywnie ważąc zasługi Cichociemnych nie odnosimy wrażenia, że niektórych jakby pominięto? Dlaczego na uwagę IPN (także naszą) nie zasłużył sobie ppłk Stefan Ignaszak, pogromca rakiet V-2? Dlaczego historycy nie zauważają ppor Stefana Jasieńskiego, zamordowanego w Auschwitz, który rozpoznawał możliwość uratowania więźniów tego obozu przez AK? Dlaczego IPN do dzisiaj nie chce nawet uznać za uczestnika Powstania Warszawskiego Cichociemnego ppor. Edwina Schellera – Czarnego, odznaczonego przez Naczelnego Wodza Orderem Wojennym Virtuti Militari – „za wyróżniające się męstwo w akcjach bojowych podczas konspiracji i walk Powstania Warszawskiego”. Czyżby w mniemaniu IPN Naczelny Wódz dał Mu fałszywy order? Pytania można stawiać, ilustrują one jak bardzo nasza pamięć historyczna jest manipulowana, przekłamywana.
Pewnie wywołam kontrowersje, ale muszę to napisać – budzi we mnie co najmniej niesmak proceder budowania sławy na fałszywych lub zmanipulowanych „fundamentach”. Oto Cichociemna Elżbieta Zawacka – zasłużona kurierka KG AK, uznawana (podobnie jak kurier Jan Nowak – Jeziorański) za Cichociemnego (Cichociemną), żołnierza Armii Krajowej w służbie specjalnej. Fakt uznawania jej za Cichociemną nie budzi moich zastrzeżeń – to decyzja Cichociemnych, którzy zechcieli przyjąć Ją do swego grona. Zauważyć jednak należy, że była to sympatia nieodwzajemniona. Na początku Elżbieta Zawacka rzetelnie wyjaśniała – „cichociemną nie byłam, wykonałam tylko skok”, nawet podkreślała, że „była kurierem, a kurier w jej mniemaniu (…) był (…) kimś lepszym niż cichociemny.”
Gdy w przestrzeni publicznej upadła nierozsądna teza o „wyższości kuriera nad Cichociemnym” Elżbieta Zawacka otwarcie przyznawała się już do bycia „Cichociemną”, nawet jedyną. Obecnie fundacja Jej imienia wyraża zachwyt, że Clare Mulley w tytule i treści przygotowywanej książki nazywa Zawacką „agentem”. Pisałem o tym w artykule pt. Elżbieta Zawacka – Cichociemna czy agent?
W mojej ocenie działania autorki – pani Mulley oraz wspierającej ją Fundacji Generał Zawackiej ubliżają pamięci 315 Cichociemnych oraz fałszują historię. Cichociemni, w tym Zawacka, nie byli niczyimi agentami – byli żołnierzami Armii Krajowej w służbie specjalnej.
W krajach zachodnich pojawia się często – wynikająca z głupoty – narracja, jakoby Cichociemni byli „agentami SOE” („polish SOE”). Nota bene, twierdzenie, iż Elżbieta Zawacka służąc w Armii Krajowej była rzekomo „agentką” obcego (niepolskiego) wywiadu czy obcych służb specjalnych (brytyjskiego SOE?) ubliża pamięci o Niej. Ale fundacja jej imienia jest zachwycona tym odrażającym kłamstwem – zapewne uważając, że nieważne jak mówią, byle po nazwisku. Gdyby na topie byli niepełnosprawni, być może okazałoby się, że Elżbieta Zawacka nie miała palca u nogi… Tworzenie kłamliwych mitów nie może jednak być zadaniem kogokolwiek, kto chce upamiętnić Cichociemnych.
Naszym podstawowym obowiązkiem jest przede wszystkim rzetelność w historycznej narracji.
Odpowiadając na pytanie tytułowe – który Cichociemny jest najlepszy? Odpowiem krótko – wszyscy! Cichociemni byli elitą, byli najlepszymi żołnierzami Armii Krajowej. Porównywanie ich wzajemnych dokonań – w celu znalezienia „superbohatera” – nie ma większego sensu. Nie sposób przeprowadzić takiej sprawiedliwej oceny, nie tylko dlatego, że musielibyśmy porównywać nieporównywalne. Także i dlatego, że obiektywnie wciąż niewiele wiemy o dokonaniach i zasługach wszystkich 316 Cichociemnych spadochroniarzy Armii Krajowej…
Ryszard M. Zając
7 stycznia 2024
Album. pt. „Tam, gdzie skakali nocą… Historia wybranych zrzutowisk cichociemnych na terenie Generalnego Gubernatorstwa” jest prawdziwym rarytasem, istotnie wzbogacającym naszą wiedzę o zrzutach ludzi i sprzętu dla Armii Krajowej.
Trzymam w ręku jeden z pierwszych egzemplarzy niezwykle starannie i piękne wydanego dwustustronicowego albumu pt. „Tam, gdzie skakali nocą… Historia wybranych zrzutowisk cichociemnych na terenie Generalnego Gubernatorstwa” (wyd. Uniwersytet Pedagogiczny im. KEN w Krakowie, ISBN 978-83-8084-966-2). Album jest efektem pracy nad projektem naukowym – „GIS w historii. Możliwości wykorzystania i popularyzacji współczesnych narzędzi geoinformatycznych w naukach humanistycznych na przykładzie czynu zbrojnego cichociemnych”. Projekt realizowany był w latach 2018-2023 w ramach programu „Dialog” Ministerstwa Edukacji i Nauki, przez zespół naukowców: dr Agnieszka Polończyk, dr inż. Michał Lupa oraz prof. dr hab. inż. Andrzej Leśniak.
Recenzentem albumu był prof. dr hab. Jacek Tebinka, znany m.in. z fundamentalnej publikacji, napisanej wspólnie z dr hab. Anną Zapalec pt. „Polska w brytyjskiej strategii wspierania ruchu oporu. Historia Sekcji Polskiej Kierownictwa Operacji Specjalnych (SOE)”, wyd. „Neriton”, Warszawa 2021, ISBN 978-83-66018-94-5 (druk), ISBN 978-83-66018-95-2 (e-book). Moja recenzja tej pracy jest tutaj – Brytyjczycy wobec Polski – SOE i Cichociemni. Konsultantem merytorycznym albumu był natomiast dr hab. Krzysztof Mroczkowski, autor wielu publikacji „zrzutowych”, zastępca dyrektora ds. naukowych Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie.
Ktokolwiek sądziłby, że mamy do czynienia z typową „cegłą” naukową, najeżoną trudnymi terminami oraz nader nudną dla zwykłych ludzi, ten szybko zmieni opinię po otwarciu tego albumu. Jest pięknie wydany, bogato ilustrowany, spośród 200 stron tylko ok. 30 nie ma ilustracji, co zrekompensowano z nawiązką, ponieważ na pozostałych stronach opublikowano zwykle niejedno zdjęcie czy skan. Najbardziej istotne jest to, że tekst albumu został napisany żywo, w sposób bardzo interesujący, przyciągając Czytelnika frapującą treścią.
Tytuł albumu może być nieco mylący, z jego treści wynika bowiem, iż oferuje on solidną porcję wiedzy nie tylko o zrzutowiskach w Generalnej Guberni („Bat” / „Solnica”, „Imbryk”, „Kanapa”, „Koliber 2” / „Koliber 1”, „Kos”, „Mewa 1”, „Spodek”, „Wilga” / „Wilga 1”) – ale także o narodzinach idei Cichociemnych oraz początkach organizacji łączności lotniczej z okupowaną Polską. Album jest rarytasem, także i z tego powodu, że nie jest przeznaczony do „normalnej” sprzedaży, będzie więc dostępny raczej „tylko dla wtajemniczonych”, choć pewna jego ilość trafiła już do wybranych bibliotek publicznych. To dzieło waży 1,1 kg, opublikowano w nim w dobrej jakości nieprawdopodobnie dużą ilość map, skanów, zdjęć, dokumentów – w tym niektóre dotąd niepublikowane! To prawdziwa gratka dla osób zainteresowanych tematyką Cichociemnych.
Podejrzewam, a piszę to z wyraźną zazdrością, że dr Agnieszka Polończyk – wnuczka Cichociemnego kpt. Bolesława Polończyka – musiała chyba zaprzedać duszę diabłu, aby osiągnąć taki wspaniały efekt! Nawet trochę żałuję, że mój Dziadek skakał do Polski na placówkę odbiorczą poza zainteresowaniem tego projektu, co spowodowało, że nie miał szansy znaleźć się w tym albumie… Ale chwileczkę… okazuje się, że jest! Na stronie 147 opublikowano „Wykaz ekip operacyjnych” przebywających na stacji wyczekiwania „A” (STA 20A) Głównej Bazy Przerzutowej „Jutrzenka”. Na liście 18 skoczków którzy oczekiwali na skok do Polski, jest mój Dziadek – por. cc Józef Zając ps. Kolanko…
„U podstaw merytorycznych niniejszego opracowania – czytamy we wstępie albumu – leżała chęć odnalezienia, oznaczenia i przybliżenia historii wybranych zrzutowisk – miejsc wyznaczonych w okresie II wojny światowej na całym terenie Generalnego Gubernatorstwa, na które skakali przeszkoleni w Wielkiej Brytanii Cichociemni, spadochroniarze Armii Krajowej (AK) w służbie specjalnej, wywodzący się z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie oraz Armii Polskiej gen. Andersa” (s.7). Mam nadzieję, że po publikacji tego albumu skończą się wreszcie kłamliwe opowieści, jakoby zrzuty dla Armii Krajowej organizowali nam rzekomo Brytyjczycy z SOE.
Autorzy tej niezwykle wartościowej publikacji: dr Agnieszka Polończyk, dr inż. Michał Lupa oraz prof. dr hab. inż Andrzej Leśniak podkreślają – „Jako autorzy albumu chcielibyśmy zwrócić uwagę na ogromną wartość historyczną pól zrzutowych jako elementów krajobrazu historycznego oraz podkreślić ich istotne znaczenie w całokształcie procesu działań wojennych w Polsce. Co prawda bezpośrednie ślady istnienia zrzutowisk są mniej namacalne aniżeli ślady innych obiektów inżynierii wojskowej, takich jak lotniska, fortyfikacje, mury, twierdze czy arsenały, tym bardziej jednak warto spojrzeć na nie jako na miejsca godne uwagi, ważne części większego procesu historycznego. Odczytując bowiem dziś historię terenów, na które skakali cichociemni, a lotnicy zrzucali zaopatrzenie dla Armii Krajowej, można zgłębiać ich militarną przeszłość i przyglądać się jej nie tylko z faktograficznej, ale i geograficznej perspektywy.” (s.8).
Album podzielony jest merytorycznie na dwie części. W pierwszej przedstawiono organizację łączności lotniczej i funkcjonowanie placówek odbiorczych na terenie GG, początki łączności lotniczej, organizację lotów, placówek, akcji zrzutowej, a także narodziny idei Cichociemnych. Część druga zawiera omówienie funkcjonowania niektórych placówek odbiorczych w centralnej oraz południowej części Generalnego Gubernatorstwa, tj. w okolicach Warszawy oraz Krakowa. Gdybym miał wpływ na układ treści albumu, narodziny idei Cichociemnych omówiłbym na samym początku, bo przecież najpierw była ta idea, a dopiero potem zrzuty ludzi i sprzętu dla Armii Krajowej. Ale takie umiejscowienie tego wątku w albumie nie jest wcale mankamentem, wynika po prostu z innej koncepcji prezentacji treści.
Autorzy albumu, wśród bardzo wielu źródeł z których korzystali, wymieniają m.in. fundamentalne prace m.in. Jędrzeja Tucholskiego, Krzysztofa Tochmana, Kajetana Bienieckiego, Jana Tarczyńskiego oraz Krzysztofa Mroczkowskiego (konsultanta tego projektu). Skorzystali też z wielu wspomnień samych skoczków. Życzliwie wskazują również na mój portal, który z założenia jest internetowym kompendium wiedzy o 316 Cichociemnych. Jak podkreślają – „Album w znaczącej części opiera się na źródłach pierwotnych, tj. oryginalnych dokumentach opracowywanych przez Sztab NW w Londynie, które obecnie znajdują się w archiwach – Studium Polski Podziemnej oraz Instytucie Polskim i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie.” Trzeba przyznać, że staranność i trafność w doborze źródeł, w tym ich ogrom oraz różnorodność, przyczyniły się w znaczącej mierze do wysokiej oceny wartości merytorycznej albumu, na którą to ocenę Autorzy w pełni zasłużyli.
Mam też dwie szczególne pochwały. Otóż dr Krzysztof Mroczkowski w swoim „słowie wstępnym” bardzo trafnie podkreśla kwestię zasadniczej rangi, cytując Helenę Szołdrską (autorkę m.in. fundamentalnej pracy „Lotnictwo Armii Krajowej”):
„Przykład polskiej armii podziemnej wywarł decydujący wpływ na SOE [Special Operations Executive – przyp. RMZ] w pierwszych stadiach jego formowania, gdyż właśnie model polskiego ruchu oporu stał się źródłem koncepcji powołania armii podziemnych (…) Polacy cieszyli się w Londynie wielkim uznaniem i zyskali uprzywilejowana pozycję wśród europejskich rządów emigracyjnych. Polski rząd emigracyjny utrzymywał własne radiostacje i wolno mu było samodzielnie utrzymywać łączność z Polską. Ponadto w ramach stosunków z SOE rząd polski miał wyłączne prawo wysyłania misji, a także wyboru agentów, w związku z czym SOE praktycznie ograniczyło się do roli agencji zaopatrzeniowej.”
Druga szczególna pochwała należy się dr Agnieszce Polończyk, za wyraźne stwierdzenie (rzadko obecne w publikacjach historycznych na ten temat), że „(…) Stanisław Mikołajczyk od samego początku wręcz sabotował pomoc lotniczą dla AK (jak i samą AK jako organizację zbrojną). Miał również swoich ludzi w strukturach brytyjskich – w Foreign Office, Air Ministry oraz SOE (tych proradzieckich) i dążył do tego, żeby nawiązać własną łączność lotniczą z krajem. Jej zadaniem byłoby zaopatrywanie w broń, materiały, pieniądze tzw. Chłostry (późniejszych Batalionów Chłopskich, BCh).” (s. 39)
Cytowana przez dr Mroczkowskiego Helena Szołdrska popełnia błąd, określając zadania Cichociemnych jako „misje”, a ich samych nazywając „agentami” (czyimi?). To oczywiście kalka brytyjskiego nazewnictwa stosowanego wobec wszystkich pozostałych „klientów” SOE. Ale ma stuprocentową rację, podkreślając wyjątkowość Polski oraz Cichociemnych. Można tylko dopowiedzieć, że to Anglicy uczyli się od Polaków m.in. dywersji i walki konspiracyjnej – a nie według urojonych „standardów SOE” szkoleni byli polscy Cichociemni – jak bredził publicznie Kacper Śledziński w wydanym przez „Znak” swoim śmieciu pseudohistorycznym pt. „Cichociemni. Elita polskiej dywersji” (co najmniej 246 błędów i nieścisłości na 417 stronach) – tutaj moja errata do tego bubla (pdf). Warto w tym miejscu dodać, że Brytyjczycy nawet szefa SOE, gen. Collina Gubbinsa wybrali dlatego, że miał dobrą znajomość polskich realiów, co było dla nich kluczowe. Warto też podkreślić, że polska sekcja SOE powstała jako pierwsza.
Szczerze mówiąc, swoim zwyczajem sprawdziłem rzetelność publikowanych w albumie informacji, czyli zapolowałem na ewentualne byki. No i kilka znalazłem. Dr Mroczkowski pisząc o pierwszym skoku Cichociemnych (operacja Adolphus) napisał o starcie samolotu w tej operacji „z lotniska Leconfield niedaleko Stradishall w Wielkiej Brytanii” (s. 13). Wszystko można powiedzieć o RAF Leconfield, tylko nie to, że jest „niedaleko” od RAF Stradishall. Dzieli je bowiem ok. 180 mil (ok. 290 km), średnio ok. trzy i pół godziny jazdy samochodem przez A14 i A1 (można sprawdzić w mapach Google).
Nie wiem, jakie jest źródło informacji dr Mroczkowskiego o rzekomym starcie z RAF Leconfield. Według mjr / ppłk dypl. Jana Jaźwińskiego, który był współorganizatorem oczywiście także tej, pierwszej operacji przerzutowej Cichociemnych, start nastąpił z lotniska „Stradishall pod New Market” (Jan Jaźwiński – Dramat dowódcy. Pamiętnik oficera sztabu oddziału wywiadowczego i specjalnego, przygotowanie do druku: Piotr Hodyra i Kajetan Bieniecki, Polski Instytut Naukowy w Kanadzie, Montreal 2012, ISBN 978-0-9868851-3-6, tom I s. 259). Polemizowałbym też z nadmiernie łagodnym określeniem, że w tej operacji „skoczków zrzucono w nieco innym miejscu”. W rzeczywistości błąd w nawigacji (brytyjskiego nawigatora) był koszmarny – wyniósł aż 130 km od planowanej placówki odbiorczej. Musiałbym się upewnić, ale to chyba rekordowo wysoki błąd nawigacyjny we wszystkich operacjach zrzutowych do Polski…
W mojej ocenie wysoce niewłaściwe jest także, użyte przez dr Mroczkowskiego, określenie lotników latających nad Polskę – „taksówkarzami cichociemnych”. Jest efektowne, jest łatwą kalką brytyjskiej frazy („Lysander – The Tempsford Taxi”) definiującej loty Lysanderów z agentami SOE do krajów zachodniej Europy – ale w przypadku Polski jest rażąco nieprawdziwym, krzywdzącym polskich pilotów uproszczeniem. Przede wszystkim nie sposób utożsamiać realiów okupacyjnych w Polsce z realiami okupacji w krajach zachodnich. Nie sposób też oczywiście utożsamiać skali trudności lotów do Europy Zachodniej – z lotami specjalnymi do Polski. Loty do naszego kraju były ekstremalnie trudne. Ponadto należy wspomnieć, że nie istniał, użyty przez dr Mroczkowskiego termin „placówka wyczekiwania” – istniały placówki odbiorcze (dla zrzutów) oraz stacje wyczekiwania (dla skoczków).
Za błędne należy uznać twierdzenie o rzekomo zauważalnym wzroście „zainteresowania Brytyjczyków operacjami specjalnymi w Polsce”. Po pierwsze, te operacje (czytaj: loty ze zrzutami) były efektem wytężonej pracy głównie mjr / ppłk dypl. Jana Jaźwińskiego, który o każdy lot walczył z Brytyjczykami z SOE oraz polskimi „przeszkadzaczami” z rządu (Mikołajczyk, Kot i in.). Po drugie, to tylko loty specjalne samolotów SOE, w części loty wykonywane przez polskie załogi.
Po trzecie wreszcie, tezę o rzekomym „zainteresowaniu Brytyjczyków” zrzutami do Polski wprost miażdżą twarde dane statystyczne. Do Jugosławii SOE wysłało ponad sto dziesięć razy więcej zrzutów niż do Polski! Na 430 zaplanowanych (uzgodnionych z SOE) lotów do Polski wykonano tylko 229, czyli trochę ponad połowę. Zasadne jest zatem założenie, że wielkość zrzutów do Polski mogłaby być dwukrotnie większa, gdyby tylko Brytyjczycy dotrzymywali własnego słowa. W istocie Brytyjczycy nie byli zainteresowani wspieraniem Polski, zdefiniowali ją jako trzeciorzędny teren operacyjny. W zakresie zrzutów realizowali politykę, którą zdefiniowałem jako „kroplówka zrzutowa” dla Armii Krajowej…
W dalszej treści albumu jest także kilka nieścisłości. Nie jest prawdziwa teza, iż „jednym z głównych zadań Sztabu NW stało się nawiązywanie i utrzymywanie stałej łączności konspiracyjnej z okupowaną Polską”. Tym zadaniem obarczono wyłącznie Oddział VI (Specjalny), zaś pozostałe komórki sztabu Naczelnego Wodza zajmowały się głównie „dowodzeniem” (czytaj: przekazywaniem brytyjskich rozkazów) „wydzierżawionym wojskom”, jak Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie złośliwie zdefiniował po wojnie koleś zdrajcy sprawy polskiej gen. Tatara, płk Utnik (Sztab Polskiego Naczelnego Wodza w latach II wojny światowej, zakończenie, Wojskowy Przegląd Historyczny” nr 4 (74), s. 265-300, Warszawa 1975. Nota bene – też kiedyś uległem złudzeniu, że walka w okupowanej Polsce była priorytetem dla Naczelnego Wodza na emigracji, w istocie była – niestety – marginesem…
Przy okazji znanej narracji dot. łączności z Krajem, o trzech raportach Górskiego i Kalenkiewicza, można było wspomnieć (czego jednak zabrakło) o wcześniejszej o ok. trzy tygodnie inicjatywie mjr dypl. Włodzimierza Mizgier-Chojnackiego, który postulował „utworzenie naszych oddziałów desantowych” proponując 19 osób (w tym siebie) jako kadrę przyszłego polskiego ośrodka szkolenia spadochronowego.
Niestety, nie jest prawdziwe twierdzenie, że zaproponowana 14 lutego 1940, przez kpt. Kalenkiewicza i Górskiego, grupa szesnastu oficerów gotowych do desantowania się do Kraju, swą nazwę „chomiki” wzięła od pseudonimu Górskiego. Też tak kiedyś sądziłem, wprowadzony w błąd przez Jego wnuka. Jednak kpt. Jan Górski pseudonim „Chomik” obrał znacznie później, w połowie lipca 1941. Podczas wycieczki z kpt. Maciejem Kalenkiewiczem „gadali o wojnie, o desantach i o rodzinach, a obok kręcił się zapobiegliwy chomik, znosząc w pyszczku ziarno do swojej dziurki. Tak ich to miłe stworzonko ubawiło i wzruszyło, że Jan obrał go za swój pseudonim” (Jan Erdman, Droga do Ostrej Bramy, s. 152).
Warto także w tym miejscu zauważyć, że w mojej ocenie należy też włożyć pomiędzy bajki dominującą dotąd tezę, iż w duecie Górski – Kalenkiewicz wiodąca rola przypadała Górskiemu. Jan Erdman w „Drodze do Ostrej Bramy” opisuje relacje pomiędzy przyjaciółmi: „Maciej i Janek – to był team, który Maciej prowadził. Mam głębokie przekonanie, że Maciej był twórcą projektów, a Janek pomagał w ich realizacji.” Ppłk dypl. Jan Jaźwiński (1976): – „Górski był cieniem Macieja”. Ppłk dypl. Aleksander Szendryk (1975): – „Maciej niósł w sobie płomień, Górski szedł za nim.” Ppłk dypl. Marian Utnik (1975): – „Maciej obmyślał, Górski wykonywał.”
Na str. 24 mamy znowu błędną informację dot. lotniska RAF, mianowicie, iż „W listopadzie 1941 roku No 138 Special Duty Squadron RAF przeniósł się na lotnisko polowe Leconfield niedaleko Stradishall (…)”. Po pierwsze, RAF Leconfield wcale nie znajduje się „niedaleko Stradishall” gdzie funkcjonowało odrębne lotnisko. Oba lotniska, odrębne przecież, dzieli spora odległość – ok. 290 km. Po drugie 138 Special Duty Squadron RAF nigdy nie stacjonował na lotnisku RAF Leconfield – lecz na lotnisku RAF Stradishall (które nie jest wcale „niedaleko”). Łatwo to zweryfikować, choćby w mapach Google, także np. w brytyjskiej Wikipedii,
Warto dodać, że początkowo Cichociemnych przerzucano z brytyjskich lotnisk RAF: Foulsham (2), Linton-on-Ouse (2), Leakenheath (9), Newmarket (2), Stradishall (6). Kilku Cichociemnych prawdopodobnie przerzucono z lotniska RAF Grottaglie. W późniejszym okresie samoloty w lotach specjalnych do Polski startowały z lotniska RAF Tempsford, a następnie z Campo Casale niedaleko Brindisi (Włochy). Żaden samolot do Polski nie startował z RAF Leconfield. Kajetan Bieniecki w swej fundamentalnej publikacji „Lotnicze wsparcie Armii Krajowej” wymienia lotnisko RAF Leconfield trzy razy. Na str. 40 wskazuje iż 27/28 marca 1942 wylądował na nim awaryjnie F/O Ryszard Zygmuntowicz Halifaxem V-9976, wracając ze zrzutu w operacji „Boot” na placówkę „Trawa”. Na str. 63 podaje natomiast, że 3/4 marca 1943 lądował na nim powracający z Polski Halifax DT-727 „K” z brytyjską załogą, po zrzucie w operacji „Tulip” na placówkę „Ryba” 601.
W przypisie nr 41 (s. 503) do rozdziału „Okres próbny” Kajetan Bieniecki jednoznacznie wskazuje – „Pieniążek. Log Hook; Nowiński. Log Book; Garliński. op.cit., 248 błędnie podaje, że start odbył się z lotniska Leconfield k. Stradishall. Lotnisko Leconfield położone było k. Hull w Yorkshire i oddalone było o 190 km na północny zachód od Stradishall.” Nota bene, prostując ten błąd Bieniecki mylnie podał odległość w kilometrach, a nie w milach (faktycznie wynosi ona ok. 290 km).
Dr Krzysztof Mroczkowski podaje także nieprawdziwie, że lotnisko RAF Tempsford znajduje się „w hrabstwie Cambridge” (s. 24), podczas gdy znajduje się ono w hrabstwie Bedfordshire, choć graniczy z hrabstwem ceremonialnym Cambridgeshire. Sprawdziłem ten fakt także w dość fundamentalnej w tym zakresie pracy doktorskiej Gregory Derwin’a – Built to Resist. An Assessment of the Special Operations Executive’s Infrastructure in the United Kingdom durning the Second World War, 1940-1946 (Zbudowane dla oporu. Ocena infrastruktury Special Operations Executive w Wielkiej Brytanii podczas drugiej wojny światowej), vol. I, II, University of East Anglia, Norfolk 2015).
Źródło to potwierdza moje ustalenia – RAF Tempsford znajdował się w hrabstwie Bedfordshire; natomiast 138 Special Duty Squadron RAF został przebazowany na to lotnisko 14 marca 1942. Wg. tego źródła (t.I, s.172), 138 SDS RAF został utworzony 25 sierpnia 1941, po rozwiązaniu „1419 (Special Duties) Flight at RAF Stradishall, Suffolk”. Co więcej, lotnisko RAF Leconfield w ogóle nie było nigdy wykorzystywane przez SOE. Cytowane opracowanie jest dostępne w internecie, można je bez problemu pobrać. Dodam, że wskazuję je jako przykładowe, bowiem żadne z wielu dostępnych źródeł nie wskazuje RAF Leconfield jako miejsca startowego jakichkolwiek operacji do Polski, czy w ogóle jakiejkolwiek operacji specjalnej SOE…
W albumie czytam całkiem trafnie, że w związku z operacjami zrzutowymi Polacy mieli szczególną chrapkę na amerykańskie „Liberatory”, które miały większy udźwig (12 zasobników, 12 paczek). „Dlatego też postulowano o wprowadzenie tych maszyn do lotów specjalnych nad Polskę – z pozytywnym zresztą skutkiem” (s. 32). Niestety, jest to bardzo „grzeczna” wersja istotnego fragmentu historii operacji zrzutowych do Polski. Prawda jest bardziej bolesna. Niestety, większość autorów tekstów o zrzutach przemilcza brytyjskie podkładanie nogi polskim staraniom o Liberatory bezpośrednio u Amerykanów. Ponadto nagminnie przemilczane jest haniebne zachowanie gen Tatara (nota bene – przy bierności Naczelnego Wodza oraz jego sztabu), nadzorującego Oddział VI (Specjalny). Mjr naw. Stanisław Król, b. dowódca polskiej 1586 Eskadry Specjalnego Przeznaczenia nazwał je wprost sabotażem.
21 lipca 1944, podczas spotkania w G.B.P. w Latiano, z odlatującym do Polski wysłannikiem Naczelnego Wodza Cichociemnym Janem Nowakiem Jeziorańskim, w obecności uczestniczącego w tym spotkaniu komendanta Głównej Bazy Przerzutowej mjr / ppłk dypl. Jana Jaźwińskiego, major nawigator Stanisław Król podkreślił:
„Mamy zgodę dowództwa brytyjskiego, że etatowy stan Liberatorów, to znaczy 21 maszyn możemy otrzymać, jeśli nasze władze polskie przyślą etatową ilość załóg, 27 przeszkolonych na Liberatorach. W wyniku starań Inspektora, a szczególnie Sztabu NW – gen. Tatara, nie tylko nie przysłane jest uzupełnienie załóg, ale też załogi, które wylatały swe tury nie są zastąpione. W rezultacie stan dyonu [dywizjonu – RMZ] polskiego wynosi obecnie 4 załogi i cztery Liberatory. (…) nazwał to po prostu sabotażem ze strony gen. Tatara”. (Jan Jaźwiński – Dramat dowódcy. Pamiętnik oficera sztabu oddziału wywiadowczego i specjalnego (przygotowanie do druku: Piotr Hodyra i Kajetan Bieniecki), Polski Instytut Naukowy w Kanadzie, Montreal 2012, ISBN 978-0-9868851-3-6, tom II, s. 106)
Krótko mówiąc – mieliśmy zaledwie cztery Liberatory zamiast (teoretycznie) możliwych do uzyskania dwudziestu jeden!!! Różnica zasadnicza, ale jakoś nikogo to nie obchodziło – ani Naczelnego Wodza, ani kogokolwiek w Sztabie Naczelnego Wodza, ani w Komendzie Głównej AK. Warto zauważyć, że dowódca AK został o tym (cztery Liberatory zamiast 21) powiadomiony tuż przed Powstaniem Warszawskim (w odpowiedzi na jego depeszę z postulatem zwiększenia ilości zrzutów) przez mjr dypl. Jana Jaźwińskiego – depeszą L.Dz. 1061. Nikt nie zareagował. Czyżby siła konformizmu (albo biernej obojętności, co na jedno wychodzi) była aż tak wielka? Nota bene, w reakcji na tę depeszę, tego samego dnia prosowiecki gen. Stanisław Tatar odebrał mjr dypl. Janowi Jaźwińskiemu realną możliwość kierowania przerzutem lotniczym do Polski, zabronił mu bowiem utrzymywania łączności operacyjnej z dowódcą AK oraz z Brytyjczykami z SOE, które użyczało Polakom samolotów do przerzutu. Spowodowało to rezygnację Jaźwińskiego z dowodzenia Główną Bazą Przerzutową…
W albumie czytam, że „pierwszą powołano w SOE sekcję francuską”. Jak wiadomo, współpracowała ona z ruchem oporu „Wolna Francja” (Francais Libres) gen. de Gaulle, który znacznie rozsądniej niż Polacy dbał o swój narodowy interes. Nie wskazano źródła informacji o tym „pierwszeństwie”, według moich źródeł jako pierwszą utworzono sekcję polską. Być może spór co do domniemanego pierwszeństwa wynika z użytej terminologii – sekcja francuska mogła być powołana jako pierwsza, ale na pewno pierwszą zorganizowaną (faktycznie działającą) była sekcja polska. Co interesujące, mjr dypl. Jan Jaźwiński nawiązał kontakt z brytyjskim wywiadem – kpt. Haroldem Perkinsem, nawet zanim jeszcze ten brytyjski oficer wywiadu został przydzielony do SOE oraz zanim został szefem sekcji polskiej SOE. Nasze ewidentne pierwszeństwo jest więc raczej niepodważalne…
Dość nieprecyzyjne jest odnoszące się do szkolenia Cichociemnych sformułowanie: „Najliczniejszą grupę stanowiły osoby szkolone do zadań bieżących, specjaliści w zakresie wywiadu, dywersji, mikrofotografii, fałszerstw oraz łączności.” (s. 39). Rzecz w tym, że może dotyczyć olbrzymiej większości z 316 Cichociemnych (169 dywersja, 50 łączność, 37 wywiad) – poza 57 CC: oficerami sztabowymi (24), specjalistami lotnictwa (22) oraz pancerniakami (11).
Nie są nadmiernie precyzyjne zdania „Po skoku oraz w czasie aklimatyzacji cichociemni rozpoczynali swoją działalność w szeregach ZWZ/AK. Skoczkowie przysposobieni do dywersji rozpoczynali służbę w „Wachlarzu” (…) (s. 43). Po pierwsze, służbę w ZWZ/AK Cichociemni rozpoczynali po zakończeniu aklimatyzacji, choć naturalnie w trakcie jej trwania mogli otrzymać konkretny przydział służbowy. Organizacja „Wachlarz” nie była wcale „obowiązkowa” dla wszystkich Cichociemnych – dywersantów; w lecie 1941 służyło w niej 27 CC, tj. połowa ze zrzuconych wówczas do Polski. Naturalnie po 1942, kiedy „Wachlarz” został rozwiązany, nie służył w nim żaden Cichociemny.
Historycznym nieporozumieniem jest teza, iż „późną jesienią 1942 rozpoczął się proces scalania tych organizacji [wskazano: Związek Odwetu oraz Organizację Specjalnych Akcji Bojowych „Osa” – przyp RMZ] z „Wachlarzem” (…)” (s. 43). Należy podkreślić, że „Wachlarz” (brytyjski kryptonim „Big Scheme”) utworzono na życzenie Brytyjczyków z SOE, którzy dali na ten cel pieniądze (3 mln USD kredytu), jego głównym celem było prowadzenie dywersji na szlakach zaopatrzeniowych niemieckiej armii walczącej w ZSRR. Zupełnie inne cele i obszar działania miały pozostałe organizacje dywersyjne.
„Kedyw” nie powstał ze „scalenia” z „Wachlarzem” – lecz wskutek działań KG AK zmierzających do „uporządkowania działalności dywersyjnej”, co wiązało się m.in. z reorganizacją w KG AK, w tym utworzeniem właśnie, w listopadzie 1942, Kierownictwa Dywersji. Formalnym początkiem „Kedywu” był rozkaz dowódcy AK z 22 stycznia 1943, nakazujący utworzenie w KG oraz w komendach Obszarów i Okręgów AK „komórek” o nazwie „Kedyw” (Kierownictwo Dywersji). Nie miało to nic wspólnego ze „scaleniem z Wachlarzem”.
„Na 37 osób przydzielonych do pracy w wywiadzie 15 cichociemnych aresztowano i zabito (…)” czytam w albumie (s. 54-56). Według moich danych, spośród 37 Cichociemnych ze specjalnością w wywiadzie, którzy na spadochronie skoczyli do okupowanej Polski, aż 26 doświadczyło okrutnych represji, w większości niemieckich, ale także sowieckiego NKWD oraz komunistycznej „Polski ludowej”. W dniu wybuchu wojny mieli średnio po 27 lat, najmłodszy był siedemnastolatkiem. W dacie skoku ze spadochronem do Polski mieli prawie 31 lat. Aż 11 spośród Nich zamordowano, tylko jeden „poległ normalnie” – w Powstaniu Warszawskim…
Niezgodne z prawdą jest zdanie, iż spośród 316 Cichociemnych „najmłodszy miał 17 lat, najstarszy 54” (s.45). Otóż w dniu wybuchu wojny najmłodszy był późniejszy Cichociemny Kazimierz Śliwa – miał zaledwie 13 lat i 9 miesięcy. Był także najmłodszym Cichociemnym w dacie swego skoku do Polski, miał wówczas 18 lat dziewięć miesięcy 28 dni. Najstarszym Cichociemnym w dacie rozpoczęcia wojny oraz w dacie skoku był gen. dyw. Tadeusz Kossakowski – 1 września 1939 miał ponad 51 lat i siedem miesięcy życia, w dacie przerzutu do Polski (w operacji „Most 2”) miał 56 lat.
Muszę przyznać, że z prawdziwą satysfakcją czytałem (i oglądałem) strony albumu zawierające jego „crème de la crème” czyli analizy oraz informacje dotyczące zrzutów, zrzutowisk oraz ich organizacji. Warto zacytować najistotniejszą informację, dotyczącą lokalizacji zrzutowisk – „Położenie placówek określano depeszami na podstawie map sztabowych w skali 1:300 000. Podawano w nich współrzędne prostopadłe wyrażane w milimetrach oraz dodatkowo określano współrzędne biegunowe wyrażone w kilometrach, dla których punktem odniesienia była miejscowość lub stacja kolejowa w pobliżu placówki. W archiwach londyńskich można znaleźć dla wybranych zrzutowisk karty ewidencyjne, czyli dokumenty opisowe zwierające informacje o położeniu placówek, adresach kontaktowych, ich okresie czuwania i przebiegu pracy.” (s. 56).
Trafnie autorzy albumu wskazują, że „przed rozpoczęciem każdego sezonu operacyjnego [zrzutowego – przyp. RMZ] pracownik specjalnej komórki Oddziału V (łączności) KG ZWZ/AK (…) wyjeżdżał jako „delegat KG” w teren i z pomocą osób z miejscowej siatki terenowej wytyczał konkretne pole zrzutowe. Lokalizację nanoszono na mapy i przystępowano do rekonesansu okolicy, ustalając lokalne obiekty zajmowane przez Niemców, tj. terenowe punkty obserwacji, placówki żandarmerii, artylerię przeciwlotniczą itp.
Ustalano również punkty kontaktowe dla skoczków w przypadku nieudanego zrzutu poza placówkę. Dowódca placówki kompletował załogę i wyznaczał żołnierzy do poszczególnych zadań: odbioru zrzutu, ewakuowania przyjętych skoczków z miejsca ich lądowania oraz do ich ubezpieczania. Po zaprzysiężeniu personelu placówki odbiorczej, przeprowadzeniu szkolenia i przećwiczeniu wszystkich czynności placówka była gotowa i przechodziła w okres czuwania.” (s. 56-57).
Warto dodać, co prawidłowo odnotowano w treści albumu, że „z placówką [odbiorczą – RMZ] związany jest system „melin”, który przygotowywał dowódca placówki jako przejściowe kwatery dla skoczków i materiału zrzutowego. Ponadto zorganizowana została sieć adresów kontaktowych w miejscowościach położonych w pobliżu placówki, przeznaczonych dla skoczków, którzy nie zdołali nawiązać kontaktu z placówką po zrzucie. Adresy te nie były znane personelowi placówki i nie mogły być mu ujawniane.” (s. 63).
W albumie odnotowano także zabawne historie związane z odtwarzaniem ustalonych melodii w audycjach polskiej sekcji radia BBC. Otóż – jak wspominał kpt. Jan Podoski (w albumie błędnie jako Podolski) – „jeśli mieliśmy tzw. lotną noc – tzn. jeśli była ona dostatecznie ciemna, a komunikat meteorologiczny zapowiadał dobra pogodę – jeśli mieliśmy samolot, gotowe zasobniki itp. gnaliśmy na lotnisko Tempsford, na północ od Londynu, załadowywaliśmy samolot, przewoziliśmy naszych skoczków z ośrodka oczekiwania [powinno być: stacji wyczekiwania – RMZ] na lotnisko i nadawaliśmy – o ile dobrze pamiętam – po audycji o godz. 18 melodię sygnałową. Była to zapowiedź lotu.
(…) wpadka wiązała się z osobą Stanisława Mikołajczyka, działacza ruchu ludowego i wówczas premiera. To było po jego powrocie ze Stanów Zjednoczonych, gdzie m.in. zabiegał o pożyczkę. W dużej części audycji relacjonował on wyniki swojej podróży. W tym dniu melodią alarmową było „Miałeś chamie złoty róg…” – a noc, jak na nieszczęście, zdarzyła się lotna (…). (s. 65-66)
Opublikowane w albumie informacje na ten temat, stanowią fundament solidnej, źródłowej porcji wiedzy, w zakresie funkcjonowania czterech placówek odbiorczych w rejonie Warszawy oraz sześciu placówek w okolicach Krakowa. Przyjęto bardzo czytelny i logiczny schemat prezentacji tych informacji, mianowicie: komplet informacji ogólnych, głównie z karty ewidencyjnej danej placówki, następnie operacje zrzutowe, ze szczególnym uwzględnieniem operacji zrzutu Cichociemnych, wspomnienia lotników, skoczków, personelu placówek oraz organizatora zrzutów mjr dypl. Jana Jaźwińskiego. Dodano do tego informacje o losach Cichociemnych skaczących na daną placówkę, jak również sposobach powojennego upamiętnienia tych operacji zrzutowych.
Sprawdziłem dane wskazane w albumie z danymi zawartymi w mojej „Bazie zrzutów” oraz dla pewności także w fundamentalnej pracy Kajetana Bienieckiego „Lotnicze wsparcie Armii Krajowej”, z której głównie zaczerpnąłem dane opublikowane w „bazie zrzutów”. Wśród zauważonych nieścisłości muszę wymienić:
W pozostałym zakresie podano, dość szczegółowo, prawidłowe dane, choć nie wskazano różnicy pomiędzy „zwykłą” placówką odbiorczą a „bastionem”. Kto zna zagadnienie, wie o co chodzi. Szkoda też, że w niektórych przypadkach nie podano w odniesieniu do placówek brytyjskich „pinpoints”, czyli oznaczeń numerowych, stosowanych zamiast polskich kryptonimów. Te numery są bardzo często pomijane w „literaturze zrzutowej” – tak jakby znajomość języka polskiego (a zatem wymowa kryptonimów) wśród brytyjskich pilotów była powszechna. Warto jednak podkreślić, że album stanowi cenną, źródłową pracę, dzięki której można nie tylko zweryfikować, ale także uzupełnić istotne dane dotyczące zrzutów na wymienione w nim placówki. Z pewnością dzięki nim uzupełnię swoje informacje na portalu
Muszę podkreślić, że wskazując jednak bardzo nieliczne błędy czy nieścisłości w tekście albumu musiałem je dość dokładnie opisać, co wywołać może wrażenie (ze względu na objętość tych opisów), jakoby błędów tych było sporo. To nieprawda, przeczytałem prawie wszystkie publikacje „zrzutowe” jakie istnieją i muszę przyznać, że w porównaniu z nimi w albumie jest ich naprawdę niewiele. Warto też zaznaczyć, co jest w tym kontekście istotne, a na co zwracają uwagę sami autorzy, że recenzowany album jest „pierwszym, tak szczegółowym opracowaniem poświęconym wybranym zrzutowiskom”.
Podobne zadanie, również przy sporym stopniu szczegółowości faktograficzno – źródłowej (ale z użyciem nieco odmiennego instrumentarium badawczego), podjęli w ramach naszego społecznego projektu badawczo – edukacyjnego „Na tropie zrzutowisk Armii Krajowej” pasjonaci – dr Andrzej Borcz oraz Waldemar Natoński, a także Pan Konrad Kulig. Ich żmudna praca także stanowi istotne, wartościowe uzupełnienie dotychczasowej wiedzy zrzutowej, w zakresie dotyczącym zrzutów na terenie Podokręgu Rzeszów AK (placówki: Jaskółka, Jastrząb, Jerzyk, Papuga, Pardwa, Paszkot, Perkoz, Raszka) oraz na ziemi olkuskiej (placówka Kanarek).
Autorzy albumu: dr Agnieszka Polończyk, dr inż. Michał Lupa oraz prof. dr hab. inż. Andrzej Leśniak zasadnie zauważają na zakończenie, że zadanie Cichociemnych skaczących na spadochronie do okupowanej Polski „było tym trudniejsze, że wywiad niemiecki i Gestapo wiedziały o zrzutach do Polski. Jednemu z aresztowanych w Warszawie skoczków pokazano na Alei Szucha fotografię z kursu w Anglii, w którym brał udział. Ale pomimo znajomości celów, zakresu i sposobu działania cichociemnych Niemcy nigdy nie potrafili włączyć w ich szeregi swoich agentów ani tak rozszyfrować organizacji zrzutów do Polski, by móc je skutecznie zwalczać.” (s. 189).
Mogę w tym miejscu dodać, że w mojej ocenie wcale nie jest wykluczone, że źródłem informacji nt. Cichociemnych dla niemieckiego wywiadu mógł być… świadomy przeciek z sowieckiego NKWD. Otóż jednym z brytyjskich instruktorów w STS 34 (Bealieu) był niestety… Kim Philby, oficer brytyjskiej MI6-SOE, szpieg współpracujący z sowieckim wywiadem (co wydało się dopiero długo po wojnie). Celem Sowietów zawsze było zniszczenie Armii Krajowej, więc zapewne w tym kierunku mogli „zainspirować” niemiecki kontrwywiad.
Co do „rozpracowywania zrzutów”, niewątpliwie dla niemieckiej Abwehry największym sukcesem był plon ich operacji kontrwywiadowczej „Der Englandspiel” („Angielska Gra”). Szwaby przejęły całkowitą kontrolę nad siatką SOE w Holandii! Kontrolowali 30 placówek zrzutowych oraz 14 radiostacji utrzymujących łączność z SOE. Przechwycili 54 holenderskich agentów SOE (47 zamordowali) oraz tony sprzętu, ponadto zainkasowali jako swoistą „premię” aż pół miliona holenderskich guldenów. Niemieckie myśliwce zestrzeliły aż dwanaście samolotów RAF wracających po zrzucie znad Holandii. Niemcy aresztowali także byłego premiera tego kraju Koos’a Vorrink’a oraz ok. 150 liderów holenderskiego ruchu oporu. Przyczyny tej żenującej kompromitacji brytyjskiego SOE nigdy nie zostały wyjaśnione, bowiem po wojnie dokumentację holenderskiej sekcji „N” miał zniszczyć tajemniczy pożar, który uratował kariery brytyjskich „specjalistów” z SOE. W Polsce Niemcy nie mieli szans, może także dlatego, że zrzutów nie organizowało nam brytyjskie SOE…
W ostatnim zdaniu albumu, jego Autorzy wyrażają przekonanie, iż stanowić on będzie „asumpt do dalszego upamiętniania tych wszystkich miejsc, które przyjmowały dzielnych spadochroniarzy AK – miejsc niosących dla nich nadzieję do walki o lepsze jutro.” (s. 189).
Szczerze mówiąc, mam taką samą nadzieję – pomimo kilku mankamentów album jest publikacją niezwykłą, wręcz wyjątkową i może stanowić doskonały przykład rzetelnego, bogatego faktograficznie (również ilustracyjnie) opracowania zagadnienia zrzutów dla Armii Krajowej. Od czasów Kajetana Bienieckiego nikt dotąd nie napisał podobnie rzetelnie i szczegółowo quasi monograficznego opracowania dotyczącego zrzutowisk. Quasi, bo dotyczącego tylko dziesięciu wybranych, z kilkuset funkcjonujących w Polsce. Temat zrzutów dla Armii Krajowej wciąż czeka na dogłębne opracowanie przez rzetelnego oraz skrupulatnego badacza…
Ryszard M. Zając
21 grudnia 2023
Agnieszka Polończyk, Michał Lupa, Andrzej Leśniak – Tam, gdzie skakali nocą…Historia wybranych zrzutowisk cichociemnych na terenie Generalnego Gubernatorstwa, Uniwersytet Pedagogiczny im. KEN w Krakowie, Kraków 2023, ISBN 978-83-8084-966-2
zobacz post na Facebooku
Cichociemni – żołnierze Armii Krajowej w służbie specjalnej są fenomenem na skalę światową. Byli super, niezwykli, wyjątkowi, próżno szukać słowa, które definiowałoby kompletnie Ich nieprzeciętność. Byli bardzo, bardzo różni. Łączyło Ich to, że mieli Polskę w sercu.
W tamtych czasach nie trzeba było nikogo uczyć patriotyzmu – dla Polaków patriotyzm był naturalny jak oddychanie. Najtrudniej mieli Polacy, przyszli Cichociemni „niepolscy”, czyli formalnie urodzeni poza Polską. Spośród 316 Cichociemnych aż 26 urodziło się bowiem poza ówczesnymi granicami II R.P.
Spośród tej grupy najsławniejszym zapewne jest współinicjator idei Cichociemnych mjr dypl. Jan Górski, który urodził się w Odessie na Ukrainie, nota bene jako potomek admirała Josepha de Ribas y Boyons, założyciela i budowniczego Odessy. Był synem lekarza Ludwika i Konstancji Pieńkowskiej. Jego babką ze strony matki była Antonina Pieńkowska, z domu księżniczka katalońska de Ribas. Swoją polskość umacniał od 1917 w Harcerstwie Polskim na Ukrainie. Również w polskim harcerstwie, choć w odległej o ok. 800 km wówczas polskiej Kołomyi, działał przyszły Cichociemny Adam Dąbrowski, urodzony w rumuńskiej miejscowości Czerniowce (obecnie Ukraina).
W państwie naszego odwiecznego wroga – Niemców, urodzili się czterej przyszli Cichociemni, którzy niezmiernie zasłużyli się Polsce. Swoim życiem zapłacił za to urodzony w Rheinhausen nad Renem Stefan Majewicz, syn polskiego górnika. Po skoku do Polski działał w wywiadzie ofensywnym AK, rozpracowując niemieckie porty: Hamburg, Lubekę, Bremę oraz Szczecin. 17 stycznia 1943 aresztowany przez Niemców w Warszawie. Uciekł z transportu na Pawiak, wyskakując z ciężarówki.
Ponownie aresztowany 17 maja 1943, po „wsypie” spowodowanej przez agenta gestapo w szeregach AK Ludwika Kalksteina. Idąc na umówione konspiracyjne spotkanie zauważył Niemców, wyszedł, kluczył śledzony na ulicach Warszawy. Aresztowany, prowadzony przez dwóch szwabów powalił jednego, rzucił się do ucieczki, niestety ciężko postrzelony w płuca i wątrobę. Nieprzytomny osadzony w szpitalu na Pawiaku, po wyleczeniu brutalnie przesłuchiwany, nikogo nie wydał. Rozstrzelany 13 sierpnia 1944, w ostatniej egzekucji na Pawiaku.
Trzej pozostali urodzeni w Niemczech mieli więcej szczęścia, choć także ryzykowali. Rodowity Berlińczyk Jan Nowak-Jeziorański służył Polsce jako kurier KG AK oraz Sztabu Naczelnego Wodza, był m.in. spikerem radia „Błyskawica” w Powstaniu Warszawskim. Uznany za Cichociemnego, po wojnie kierował Rozgłośnią Polską Radia Wolna Europa, działał na emigracji w Polskim Ruchu Wolnościowym „Niepodległość i Demokracja”.
Także Berlińczyk, Antoni Pospieszalski, eseista, filozof, nauczyciel, znający cztery języki (niemiecki, francuski, angielski, włoski), urodzony z ojca Polaka i matki Niemki, zazdrościł swoim kuzynkom że potrafią mówić po polsku. Wkrótce przestało to być jego zmartwieniem, wraz z rodziną przeprowadził się do Poznania, studiował polonistykę. Nie był wcale „kujonem”, aktywnie uprawiał szermierkę, po studiach zorganizował teatr amatorski, wspierał grupę harcerzy, z którymi w 1937 wyjechał na międzynarodowy zlot skautów do Amsterdamu. Chciał skoczyć ze spadochronem do Polski, ale został przydzielony do szkolenia kandydatów na Cichociemnych m.in. radiotelegrafii w STS 43 Audley End. Skoczył do Kraju dopiero pod koniec wojny, w składzie brytyjskiej misji wojskowej „Freston”.
Czwarty z „polskich Niemców” – Stefan Ignaszak – bardzo zaszkodził führerowi Adolfowi Hitlerowi. Po skoku do Polski, kierował siatkami wywiadu ofensywnego Armii Krajowej, które rozpracowywały niemiecki przemysł zbrojeniowy na terenie III Rzeszy oraz Generalnego Gubernatorstwa. Osobiście rozpracowywał nową „broń odwetową” III Rzeszy – rakiety V-1 oraz V-2. W tej wojnie to On pokonał Hitlera.
W państwie także naszych odwiecznych wrogów – Rosjan – urodziło się sześciu przyszłych Cichociemnych. W Moskwie Bolesław Odrowąż-Szukiewicz, który niestety poległ śmiercią spadochroniarza podczas skoku do Polski. W Carskim Siole, niedaleko rezydencji carów, Alfred Pokultinis zasłużony łącznościowiec Powstania Warszawskiego. W Buzułuku, późniejszej siedzibie dowództwa Armii Polskiej gen. Andersa, urodził się Czesław Rossiński, szef Kedywu w Okręgu Lublin, uczestnik spotkań planujących zamachy (zaniechane) na przewodniczącego KRN Bolesława Bieruta oraz przewodniczącego PKWN Edwarda Osóbkę-Morawskiego. W kwietniu 1945 zamordowany przez „władzę ludową”.
W rosyjskim Tomsku na Nizinie Zachodniosyberyjskiej urodził się Cezary Nowodworski, syn polskiego zesłańca. Walczył jako jeden z 95 Cichociemnych w Powstaniu Warszawskim. Prawdopodobnie został zamordowany przez NKWD po 22 września 1944. W Petersburgu urodzili się: Wiesław Szpakowicz, który poległ tragicznie między Helleren a Refsland (Norwegia), w katastrofie samolotu lecącego do Polski oraz Alfred Zawadzki, który poległ po denuncjacji agenta gestapo w szeregach AK. Podczas aresztowania gestapowcy połamali Cichociemnemu obie ręce, nogę oraz nieprzytomnego przewieźli do siedziby gestapo w Cieszynie. Być może zdążył zażyć cyjanek…
W pięciu państwach graniczących z Rosją urodziło się sześciu późniejszych Cichociemnych. Jerzy Sokołowski w Naukat (wówczas w Turkiestanie, obecnie Kazachstan), skoczył do Polski w próbnym sezonie operacyjnym, walczył w „Wachlarzu”, szkolił żołnierzy AK w szkole dywersji „Zagajnik”, przeżył tortury gestapo oraz trzy niemieckie obozy koncentracyjne. Niełatwą drogę przeszedł też płk cc Przemysław Nakoniecznikoff-Klukowski, urodzony w Tbilisi, stolicy Gruzji – m.in. komendant Okręgu Kraków AK, żołnierz wyklęty, więzień NKWD, zesłany na dziesięć lat sowieckich łagrów, prawdopodobnie w rejonie Krasnojarska. Dla Niego wojna skończyła się dopiero w 1955 roku.
W obecnej stolicy Białorusi, wtedy w Mińsku Litewskim, urodzili się dwaj Cichociemni: Kazimierz Lewko, który poległ tragicznie w samolocie zestrzelonym nad Esbjerg (Dania) oraz Henryk Januszkiewicz, oficer Kedywu Okręgu Kraków AK, m.in. uczestnik zamachu na Hansa Franka, po wojnie żołnierz wyklęty, więzień UB, torturowany i skazany przez „władzę ludową” a po zwolnieniu z więzienia szykanowany przez „bezpiekę”.
Na Litwie, w majątku Powicie k. Mariampola (powiat Godlewo) urodził się przyszły Cichociemny Józef Zabielski, jeden z dwóch pierwszych cichociemnych którzy skoczyli do Polski. Jako emisariusz Komendanta Głównego AK, przez Niemcy, Szwajcarię, Francję, Hiszpanię i Portugalię dotarł do Naczelnego Wodza w Londynie, później instruktor bytowania podczas szkolenia kandydatów na Cichociemnych w Ostunii (Włochy).
W Rzerzycy (obecnie Łotwa) urodził się przyszły Cichociemny i major saperów Tomasz Wierzejski; walczył w Powstaniu Warszawskim, później w niemieckiej niewoli. W Kiszyniowie, wówczas Besarabi, obecnie Mołdawi przyszedł na świat późniejszy generał dywizji, najstarszy wiekiem Cichociemny – Tadeusz Kossakowski. Powstaniec Warszawski, pod jego dowództwem ok. 800 osób w warsztatach zlokalizowanych w kilkunastu miejscach wyprodukowało ok. 35 tys. sztuk granatów, kilka dział szturmowych, miotacze płomieni, naprawiało karabiny, broń palną krótką i maszynową.
W nieistniejących już obecnie państwach urodzili się dwaj późniejsi Cichociemni. W Sarajewie (Jugosławia, obecnie Bośnia i Hercegowina) Franciszek Cieplik, zamordowany bagnetami przez Sowietów z NKWD 21 sierpnia 1944, po bitwie w rejonie leśniczówki Surkonty. W Nosolowicach (Czechosłowacja, obecnie Czechy) Piotr Motylewicz, zastępca dowódcy 6 Brygady Partyzanckiej AK, który poległ w walce pod Mikuliszkami, przeszyty serią z broni maszynowej…
W odległym od Polski o ok 4,5 tys. km. Teheranie, stolicy Persji (obecnie Iran) urodził się Otton Wiszniewski, Cichociemny, Powstaniec Warszawski, łącznościowiec. Jeszcze dłuższą drogę do Polski musieli pokonać urodzeni w Stanach Zjednoczonych dwaj Cichociemni: Waldemar Szwiec z Chicago – komendant Zgrupowania nr 2 w składzie Świętokrzyskich Zgrupowań AK, który poległ w październiku 1943 oraz Henryk Jachciński z Brooklynu (Nowy Jork) – oficer „Kedywu”, uczestnik bojowych akcji dywersyjnych, Powstaniec Warszawski.
Chyba najdłuższą drogę (tylko „w jedną stronę”) pokonał jednak urodzony w Warszawie syn światowej sławy profesora antropologii – Cichociemny Olgierd Stołyhwo. Aby wstąpić do Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich w drodze z Polski łącznie pokonał ponad 17 tys. km! Niestety, ok. półtora miesiąca po skoku do Polski aresztowany przez gestapo, w ciężkim śledztwie bity do nieprzytomności, prawdopodobnie w maju 1943 rozstrzelany w ruinach warszawskiego getta…
Zobacz:
Źródła:
W wieloletnim sporze – pomiędzy dwiema zasłużonymi polonijnymi placówkami archiwalno – badawczymi w Londynie – ostatnio wydają się dominować emocje. Jeśli jednak ten spór ma zostać pomyślnie rozwiązany, warto chłodnym okiem spojrzeć na podstawowe fakty. Przede wszystkim zaś – zgodnie poszukać rozsądnego kompromisu…
30 września 2023 napisałem artykuł pt. Spór w rodzinie polonijnej. W pewnym sensie był reakcją na opublikowany kilka dni wcześniej (25 września 2023) „List otwarty” Studium Polski Podziemnej (SPP) w Londynie. List ów nie miał adresata, ale z jego z treści można zasadnie wywnioskować, że adresowany był do władz Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego (IPMS) w Londynie. Treść tego listu jednoznacznie wskazuje, że od wielu lat istnieje poważny konflikt pomiędzy Studium Polski Podziemnej w Londynie a Instytutem Polskim i Muzeum im. gen. Sikorskiego, także w Londynie.
SPP oraz IPMS znajdują się po dwóch stronach przepływającej przez Londyn Tamizy, dzieli je odległość ok. 6,8 mil. Czas dojazdu samochodem, także metrem wynosi ok. 50 min.
Sądząc po treści „Listu otwartego”, odległość pomiędzy władzami obu polonijnych instytucji jest zdecydowanie większa, a czas ewentualnego rozwiązania sporu wydaje się być jeszcze bardziej odległy. Znalezienie kompromisu wymaga dobrej woli po obu stronach, co w świetle faktów wydaje się być niełatwe, zwłaszcza gdy jedna ze stron ma nierealne oczekiwania.
Poznanie faktów dotyczących obecnej sytuacji SPP oraz IPMS – dla osób spoza środowiska obu instytucji – także nie jest łatwe, a niekiedy nawet niemożliwe. Usiłując ustalić te fakty, jeszcze przed napisaniem pierwszego artykułu, zwróciłem się z odpowiednią prośbą do SPP oraz do IPMS. Otrzymałem odpowiedź jedynie ze Studium, korespondencja rozwinęła się nawet do kilku dość treściwych maili.
IPMS milczało, dopiero niedawno udało mi się nieoficjalnie pozyskać pewne informacje od władz Instytutu, a nawet porozmawiać telefonicznie (przez kilkadziesiąt minut) z jedną z siedmiu Osób, pełniących funkcję Dyrektora powiernika Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie. Pozwoliło mi to uzyskać bardziej obiektywne spojrzenie na istotę sporu pomiędzy SPP a IPMS.
Zanim wyjaśnię jakie są fakty, na początku osobiste zastrzeżenie. Mam wciąż dużą sympatię do SPP, bowiem w Studium Polski Podziemnej w Londynie przechowywane są m.in. dokumenty Oddziału VI (Specjalnego) Sztabu Naczelnego Wodza oraz teczki personalne 316 Cichociemnych. Jest wśród nich teka z dokumentami personalnymi mojego Dziadka – por. cc Józefa Zająca ps. „Kolanko”. Mój Dziadek przez kilka lat (od 1 lipca 1945 do 1949) pracował właśnie w obecnym budynku SPP. Funkcjonowała tam bowiem Główna Komisja Weryfikacyjna Armii Krajowej Sztabu Głównego, do której został przydzielony rozkazem szefa Oddziału VI (Specjalnego) Sztabu Naczelnego Wodza (zarządzenie L.1141/Pers.Pfn. z 30 maja 1945).
W świetle pozyskanych nowych informacji, skomentuję jeszcze swoje wcześniejsze stanowisko, przedstawione w pierwszym artykule:
Przejdźmy do faktów. Moja wcześniejsza uwaga, iż pomysł połączenia obu instytucji jest mało rozsądny, także propozycja przyjęcia modelu rozwoju, wdrożonego przez Instytut Literacki, czyli słynną „paryską Kulturę” – w świetle faktów należy uznać za nieaktualne.
W tym sporze najbardziej istotne są takie fakty:
Działania osób związanych z SPP są dla mnie niezrozumiałe, wynikają raczej z emocji oraz z błędnej oceny sytuacji, niż z chęci „ratowania zbiorów”. Nie ma żadnych okoliczności mogących świadczyć o tym, że wieloletnie, realne działania IPMS rzekomo negatywnie wpłynęły na zbiory. Przeciwnie, to IPMS uratował SPP od katastrofy finansowej oraz od 35 lat utrzymuje Studium. Przeprowadził na swój koszt spory remont siedziby SPP, podczas którego m.in. wymieniono okna w budynku. Od lat płaci i czeka na to, aż wreszcie dojdzie do jakiegoś realnego porozumienia oraz unormowania sytuacji…
W swoim poprzednim artykule pt. Spór w rodzinie polonijnej poprosiłem prof. dr hab.Piotra Glińskiego– ministra kultury i dziedzictwa narodowego o podjęcie stosownych działań. Nie raczył odpowiedzieć, więc prośbę ponowiłem, kierując ją do obecnej minister kultury, Pani Dominiki Chorosińskiej.
Otrzymałem właśnie odpowiedź od dr Jarosława Selina, wiceministra kultury. Pan Minister zapewnia, że „dobro zarówno Studium Polski Podziemnej jak również Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie jest dla Ministerstwa Kultury bardzo istotne (…) zbiory obu instytucji mają dla polskiego dziedzictwa za granicą wartość nieocenioną”.
Jednak „Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie może ingerować w sprawy dotyczące niezależnych i niepodległych polskiemu resortowi kultury podmiotów funkcjonujących na gruncie przepisów prawa brytyjskiego.”
Pan Minister wyraził nadzieję, ktorą podzielam, iż spór zostanie rozwiązany „przy dobrej woli obydwu stron”.
Ktoś to musi wyraźnie i jasno powiedzieć – postulaty Studium Polski Podziemnej są w zdecydowanej większości nierealne, a opowieści o „wprowadzeniu partnerskich zasad współpracy opartych na wzajemnym szacunku i kompetencjach” są mydleniem oczu.
Aktywiści SPP – dość osobliwie „dziękując” IPMS za uratowanie od finansowej katastrofy – chcą swoje metody zarządzania – które do tej katastrofy doprowadziły – wprowadzić na szeroką skalę do IPMS. Do przeforsowania swoich roszczeń SPP chce wykorzystać opinię publiczną. Czym to się może skończyć dla obu zasłużonych instytucji? Pytanie mocno retoryczne…
Moja sympatia (z powodów które przedstawiłem wcześniej) nadal jest jakby po stronie SPP, ale jest ona – co muszę podkreślić – bardzo wyraźnie mniejsza. Nie wiem kto co i komu obiecywał w długoletnim procesie „łączenia” obu instytucji. Ale obecnie liczą się fakty i sytuacja prawna. SPP nie ma pieniędzy pozwalających na samodzielną egzystencję. Skoro stało się częścią IPMS powinno dostosować swoje funkcjonowanie do wewnętrznych przepisów Instytutu. Jeśli chce jakichś zmian w swoim usytuowaniu wewnątrz IPMS, powinno do tego dążyć w drodze wewnętrznych mechanizmów dialogu.
Każdy rozsądny i empatyczny człowiek chętnie stanie po stronie słabszego, który walczy z silniejszym. Tylko w sporze SPP – IPMS role jakby się dziwacznie odwróciły. W skrócie wygląda to (bardzo przepraszam za niestosowne porównanie) jakby ogon chciał merdać psem…
Uważam za dość osobliwe, że osoby związane z SPP „Listem otwartym” (mają być też organizowane jeszcze jakieś inne publiczne akcje), usiłują wykorzystać presję opinii publicznej do nacisku na władze Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie – tego Instytutu, którego są częścią.
W mojej ocenie wewnętrzne spory powinno się rozwiązywać wewnątrz danej instytucji, z wykorzystaniem istniejących możliwości prawnych, statutowych, przede wszystkim dzięki dobrej woli. Angażowanie opinii publicznej w wewnętrzny spór, podsycanie emocji, doprowadzić może jedynie do zaostrzenia tego sporu oraz pogłębienia personalnych podziałów. Zwłaszcza gdy postulaty jednej ze stron są nadmiernie wygórowane, czyli po prostu – nie do przyjęcia przez drugą stronę.
Jeśli wzajemne animozje są na takim poziomie, że „pokojowe współistnienie” jest już niemożliwe – to należy się rozstać – ale sprawiedliwie rozliczając dotychczasowe koszty. Czyli SPP powinno zwrócić choćby część niebagatelnych kwot poniesionych na jego uratowanie przez IPMS. Aktywiści Studium żądający od Instytutu pieniędzy i władzy powinni pamiętać o tym, że nie są w stanie samodzielnie się utrzymać – czyli po rozstaniu znów Studium Polski Podziemnej znajdzie się w katastrofalnej sytuacji finansowej. Delikatnie to ujmując, umiejętności zarządzania wykazane przez osoby ze Studium doprowadziły w 1988 roku prawie do katastrofy…
Gdybym miał odpowiedzieć w imieniu IPMS na „List otwarty” SPP, mógłbym napisać tak:
Wielce Szanowni Państwo,
Od bardzo wielu lat jesteśmy wspólnie odpowiedzialni za bezcenne archiwalia Polskiego Państwa Podziemnego, Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, Sztabu Naczelnego Wodza, w tym także jego Oddziału VI (Specjalnego), wspierającego walkę Armii Krajowej w okupowanej Polsce. Naszym głównym zadaniem jest dbałość o zachowanie unikalnych artefaktów historycznych oraz troska o edukację młodego pokolenia.
Od 1988 Studium Polski Podziemnej jest częścią Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego, powinniśmy zatem wspólnie dzielić ciężar tej ogromnej odpowiedzialności wobec Polski i Polaków. Także wspólnie należy wypracować, głównie w drodze wewnętrznej dyskusji (być może także mediacji), sprawny mechanizm funkcjonowania SPP w ramach Instytutu, gwarantujący respektowanie naszej wspólnej odpowiedzialności oraz podziału wspólnych obowiązków. Zapraszamy do rozmowy w celu osiągnięcia rozsądnego kompromisu, wypracowania zgody.
Brutalne fakty są takie, że SPP zostało uratowane od katastrofy dzięki IPMS. Jakoś nie wierzę w ponoć nadmierną dominację IPMS w sytuacji, w której Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego pokornie już 35 lat płaci za utrzymanie SPP i jakoś nie egzekwuje swojej formalnej przecież (zgodnej z prawem) władzy. Czyżby IPMS miałby wobec SPP tylko prawo do ponoszenia kosztów? Można postawić pytanie – dlaczego mają nadal niemałymi kwotami utrzymywać SPP, które „w zamian za to” odmawia faktycznego połączenia, wywołuje publiczne kontrowersje?
Głównym powodem są bezcenne zbiory archiwalne. Ale spór trwa już o wiele za długo – taki powód może kiedyś już nie wystarczyć, albo nawet stać się przyczyną podjęcia konkretnych działań. Według uzyskanych przeze mnie informacji, zbiory archiwalne są coraz bardziej zagrożone; są bowiem przechowywane od wielu lat w nieodpowiednich warunkach, bez wymaganej konserwacji. Z przykrością należy stwierdzić, że siedziba SPP nie nadaje się do przechowywania takich zbiorów, a Studium oczywiście nie posiada środków nawet na własne utrzymanie, nie wspominając o kosztach właściwej konserwacji.
Może być kilka wersji, od naiwnej do brutalnej:
W wersji mocno naiwnej, władze IPMS – zapewne poruszone „Listem otwartym” oraz akcjami protestacyjnymi organizowanymi przez osoby związane z SPP – całkowicie skapitulują, nie tylko nadal będą utrzymywać SPP, ale też pozwolą mu „wybić się na niepodległość” a nawet przejąć (w jakiejś części) zarządzanie Instytutem.
W wersji brutalnej, władze IPMS wyślą do siedziby SPP (która jest ich własnością) np. agencję ochroniarską, zgodnie z prawem przejmą obiekt, przejmą także zbiory (nie tylko prawnie, ale też fizycznie) oraz przeniosą archiwa do siedziby IPMS. Budynek SPP zostanie sprzedany, sądząc po obecnych cenach nieruchomości w tym rejonie, za ok. 1,5 mln funtów. Pozwoli to zwrócić IPMS (być może w całości, albo choć w istotnej części) koszty poniesione dotąd na utrzymanie SPP.
Być może w wersji „romantycznej” – niemiłosiernie ciemiężone SPP wybije się na niepodległość od IPMS, a władze Instytutu zgodzą się na pokojowe „odejście” Studium. Pytanie podstawowe brzmi jednak – kto zwróci IPMS pokaźne kwoty wyłożone na uratowanie Studium i z czego Studium Polski Podziemnej będzie się – w pełni samodzielnie – utrzymywać obecnie, skoro już w 1988 roku miało z tym poważny problem? Przecież także obecnie nie ma racjonalnego pomysłu jak się utrzymać za własne pieniądze, skąd wziąć środki na niezbędne opłaty, pensje pracowników, podatki, ogromne koszty konserwacji archiwaliów itp. itd.? W mojej ocenie takie pytania są retoryczne, a romantyczna wersja rozwiązania sporu wygląda na bardzo utopijną, po prostu nierealną.
Istnieje też racjonalna wersja rozwiązania tego sporu. Zamiast angażowania opinii publicznej do wywarcia nacisku na którąkolwiek ze stron można np. zaangażować profesjonalnego mediatora oraz wynegocjować jakieś kompromisowe rozwiązanie sporu. Obie strony powinny ze sobą rozmawiać bezpośrednio, bez żadnych „Listów otwartych”. Powinny dojść do zgody. Jest oczywiste, że nawet kiepski kompromis jest zdecydowanie lepszy od otwartej wojny. Jest też oczywiste, że ogon nie może merdać psem…
Ryszard M. Zając
wnuk Cichociemnego por. cc Józefa Zająca ps. Kolanko
6 grudnia 2023
Opublikowano także na Facebooku
Wynalazcy (alfabetycznie): Maksymilian Ciężki | Wacław Czerwiński | Leonard Danilewicz | Ludomir Danilewicz | Rudolf Gundlach | Ignacy Harski | Tadeusz Heftman | Juliusz Hupert | Zygmunt Jelonek | Józef Kosacki | Mirosław Kryszczukajtis | Stefan Lalewicz | Gwido Langer | Tadeusz Lisicki | Henryk Magnuski | Paweł Jan Nowacki | Zygmunt Oranowski | Jerzy Podsędkowski, 2 | Marian Rejewski, 2 | Witold Romer | Jerzy Różycki | Jerzy Rudlicki | Zbigniew Siedlecki | Stanisław Sochaczewski | Wacław Struszyński | Władysław Świątecki | Wacław Zajączkowski | zespół Biura Szyfrów, 2 | Henryk Zygalski |
Od II wojny światowej upłynęło już sporo czasu. Czas zaciera pamięć. Warto więc przypomnieć już prawie zapomnianych polskich wynalazców, których wkład w pokonanie hitlerowskich Niemiec był co najmniej tak samo istotny, jak rozpracowanie przez polski wywiad niemieckiej „Enigmy” oraz „broni odwetowej” V-1 i V-2. IPN o nich zapomniał. To niedopuszczalne, że my też o Nich zapominamy…
9 listopada to Europejski Dzień Wynalazcy – to dobra okazja, aby przypomnieć o kompletnie zapomnianych polskich wynalazcach. Tego nie dowiecie się z podręczników historii, nie uczą o tym w szkołach. Co jeszcze gorsze – praktycznie zapomnieli o Nich także historycy IPN oraz rozmaici badacze II wojny światowej 🙁
Uwaga – to nie jest post dla tych, którzy wciąż opowiadają kłamstwa, jakoby Anglicy „organizowali zrzuty dla Armii Krajowej” oraz rzekomo „szkolili Cichociemnych według standardów SOE”…
Wynalazek to nowatorskie, innowacyjne rozwiązanie jakiegoś problemu technicznego. Intelektualny wkład Polaków – inżynierów, techników, konstruktorów oraz wynalazców – w zwycięstwo aliantów nad Niemcami jest bardzo słabo znany. Złożyło się na to kilka przyczyn, głównie to, że ich działalność podczas wojny była ściśle tajna. Po wojnie, choć większość polskich wynalazków już przestała być tajna – nie miał kto o nich napisać. Nie mieli w tym żadnego interesu Brytyjczycy, chętnie przypisujący sobie cudze zasługi (wystarczy przypomnieć „Enigmę”). Milczała też o tym prl-owska propaganda, bo temat był oczywiście „politycznie niesłuszny”. Brytyjskie archiwa nie były od razu dostępne dla wszystkich, sporą część archiwaliów utajniono, z czasem też znikały różne archiwalne dokumenty, w tym zwłaszcza takie, które świadczyły o niezbyt chwalebnych postępkach brytyjskich władz w przeszłości.
Po transformacji ustrojowej 1989 tzw. „pierwszy niekomunistyczny rząd” Tadeusza Mazowieckiego niespecjalnie starannie dbał o polskie interesy. Nikt też nie zainteresował się tak odległym zagadnieniem jak polski wkład w zwycięstwo nad hitlerowskimi Niemcami. Pionierską, pierwszą solidną kwerendę w tym zakresie przeprowadzili dopiero w latach 2014-2015 pracownicy Centralnej Biblioteki Wojskowej im. Marszałka Józefa Piłsudskiego. w Warszawie. Należą się Im słowa najwyższego uznania i wdzięczność za wykonaną pracę. Wertowali dokumenty głównie w brytyjskim The National Archives, także w Instytucie Polskim i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie. Plon poszukiwań zaprezentowano podczas konferencji naukowej pt. Polska myśl techniczna w II wojnie światowej. W 70 rocznicę zakończenia działań wojennych w Europie. Podsumowaniem pionierskiej pracy była interesująca publikacja, a także m.in. oficjalna konstatacja:
Z korespondencji, analiz prawnych, opinii brytyjskich urzędników przebija smutna konstatacja, że podczas wojny władze londyńskie [Wielkiej Brytanii – RMZ] chętnie sięgały po wkład polskich i innych nie – brytyjskich naukowców, ale po jej zakończeniu nie poczuwały się do stosownego wynagrodzenia ich pracy.
W 2021 Instytut Historii Nauki PAN oraz IPN – dzięki pracy prof. Bolesława Orłowskiego – od lat upowszechniającego wiedzę nt. wkładu polskich naukowców oraz techników w rozwój światowej nauki i techniki, zrealizowali projekt pt. „Giganci nauki” m.in. pod patronatem Prezydenta R.P. Pana Andrzeja Dudy.
Prezes IPN dr Jarosław Szarek podkreślał wtedy na konferencji prasowej – „Ostatnie dwa i pół wieku naszych dziejów to nieustanne zmagania o wolne i niepodległe państwo. Ich uczestnicy zawładnęli społeczną świadomością. Ten obraz wymaga uzupełnienia o polski udział w rozwoju techniki i badań naukowych. Nasi rodacy stworzyli fundamenty wielu dziedzin współczesnych technologii. (…) Nie trafili do narodowego panteonu. IPN chce to zmienić. To oręż do promowania nowego wizerunku Polski na świecie…”
(…) to Polacy stworzyli fundamenty współczesnej elektroniki, podstawowy składnik nawozów sztucznych, najsłynniejszy radiotelefon świata – walkie-talkie, wykrywacz min używany przez wszystkie armie świata, bombę wodorową, pierwszy pojazd księżycowy, czy podstawy hologramu – to dzieła Jana Czochralskiego, Ignacego Mościckiego, Henryka Magnuskiego, Józefa Kosackiego, Mieczysława Bekkera czy Mieczysława Wolfke.
W ramach projektu wydano także – niestety dosyć chaotyczne – dodatki do czasopisma „Sieci” (patrz poniżej, pod artykułem). Niestety, jak łatwo sprawdzić, w efekcie tego projektu do narodowego panteonu nie trafili choćby najbardziej znaczący polscy wynalazcy, którzy wnieśli istotny wkład w zwycięstwo aliantów nad hitlerowskimi Niemcami… Niemało wynalazców pominięto, np. spośród 28 polskich wynalazców wymienionych w tym artykule IPN zauważył zaledwie trzech… Znowu o Nich zapomniano…
Niedawno, niestety tylko zdalnie, przejrzałem archiwalne dokumenty Oddziału Technicznego Sztabu Naczelnego Wodza, przechowywane w Instytucie Polskim i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie (zespół akt sygn. IPMS A.XII.69/1-6). Bardzo dziękuję za ogromną pomoc w tej kwerendzie Marcinowi Kunickiemu z facebookowej grupy Polskie Miejsca w Wielkiej Brytanii. Moja kwerenda z konieczności miała dosyć pobieżny charakter, jednak dzięki temu że mam również informacje z innych źródeł, pozwoliła ustalić najbardziej elementarne fakty.
Przede wszystkim podkreślę, iż polskie władze miały świadomość znaczenia wiedzy technicznej dla nowoczesnej armii. 28 lipca 1942 Naczelny Wódz wydał rozkaz L. 60/Z.S.S./42, w wyniku którego przeprowadzono w wojsku przegląd „personelu technicznego”, czyli żołnierzy z wykształceniem technicznym wyższym i średnim. Powołano też „Komisję dla sprawdzenia wykorzystania sił technicznych w wojsku”. M.in. częściowo dzięki sprawozdaniu tej Komisji mogę odświeżyć naszą pamięć o polskich wynalazcach oraz o ich wynalazkach.
Wojenne losy Polaków spowodowały, że w 1942 przebywało w Wielkiej Brytanii ok. 1,8 tys. polskich inżynierów i techników, w 1944 aż ok. 5,6 tys. polskich naukowców i inżynierów, w tym 4049 w Polskich Siłach Zbrojnych. Polskie władze zdecydowały o wsparciu aliantów (głównie Brytyjczyków) naszą innowacyjną myślą wynalazczą. Niestety, nie pomyślano ani o zabezpieczeniu polskich praw patentowych ani o godnym uhonorowaniu wynalazców i respektowaniu ich indywidualnych praw.
W listopadzie 1940 roku powstał Wojskowy Instytut Techniczny (WIT), powołany rozkazem Naczelnego Wodza z dnia 27 października 1940. Zlokalizowano go w obiekcie hotelu Vandon House przy Vandon Street 1 w Londynie (SW1H 0AH), w maju 1944 WIT przeniesiono na Stanhope Gardens 60/61. Instytut był placówką Oddziału Technicznego Sztabu Naczelnego Wodza, kierował nim płk Stefan Witkowski. WIT prowadził tajne prace naukowo – badawcze, także kierował polskich inżynierów i techników do pracy w brytyjskich placówkach Ministerstwa Zaopatrzenia (Ministry of Supply), Ministerstwa Produkcji Lotniczej (Ministry of Aircraft Production) oraz Admiralicji (Admiralty Signals adn Radar Estabilishment, wcześniej jako Signals Research and Development Establishment).
Polscy specjaliści pracowali m.in. w Arsenale w Woolwich, brytyjskim odpowiedniku niemieckiego Kruppa (materiały artyleryjskie, wybuchowe, amunicja), Broxbourne (broń ręczna i maszynowa), Fort Halstead, Cheshunt (uzbrojenie), Mill Hill, Portsmouth, Liverpool (łączność i elektrotechnika), Sheffield (płyty pancerne), Londyn (gazy i sprzęt przeciwgazowy), Eltham (balistyka). Specjaliści lotnictwa głównie w Royal Aircraft Establishment w Farnborough Aircraft and Armaments Experimental Establishment oraz w Airborne Forces Experimental Establishment, a także w Westland Aeroplane Co. Ponadto 121 oficerów i 11 podoficerów, inżynierów lub techników pracowało w ośrodkach konstrukcyjnych i doświadczalnych broni i amunicji oraz laboratoriach metaloznawczych, chemii wojennej, radiotechnicznych, konstrukcji specjalnych i in.
Pierwszym znaczącym efektem pracy Polaków w Wielkiej Brytanii było zapewne odtworzenie ponad 3 tysięcy rysunków technicznych udoskonalonej przez nas szwedzkiej armaty przeciwlotniczej 40 mm „Bofors”. Dzięki temu już w 1941 Brytyjczycy uruchomili jej produkcję, była najskuteczniejszą armatą przeciwlotniczą II wojny światowej. Drugim był prawdopodobnie prototyp działka przeciwlotniczego Polsten o kalibrze 20 mm. Wyprodukowane w Enfield działko było znacznie prostsze, lżejsze o około 14 kg oraz prawie sześciokrotnie tańsze niż używane przez Brytyjczyków działko Oerlikon. Wiadomo także, że Polacy dostosowali do potrzeb komandosów pistolety maszynowe Sten, Thompson, automatyczne Luga i Colt. Od razu także Brytyjczycy przeszli na lepszą – polską metodę produkcji płyt pancernych.
Podporządkowany WIT zespół polskich inżynierów pracował od 1940 w Polskiej Grupie Technicznej kierowanej przez kpt. inż. pil. Krzysztofa Dobrowolskiego. Niestety, nie zachowała się dokumentacja ich konstrukcji, wiadomo tylko, że pracowali nad zaporami balonowymi, reflektorami przeciwlotniczymi, sondą akustyczną (Direction and Distance Finding at Night between Planes), a nawet nad projektem jednomiejscowego samolotu myśliwskiego.
Niezależnie od tych ośrodków, od 1942 w Londynie funkcjonowała także polska Rada Akademicka Szkół Technicznych umożliwiająca pracę dydaktyczną i badawczą polskim uczonym, konstruktorom, technologom w zakresie techniki wojskowej. Ośrodkami życia naukowego były Londyn. Edynburg, Liverpool; od 1941 przy Uniwersytecie w Edynburgu działał Polski Wydział Lekarski, od marca 1943 Studium Prawno – Administracyjne na uniwersytecie St. Andrews w Szkocji, potem od kwietnia 1944 Polski Wydział Prawa w Oxfordzie, od 1942 przy uniwersytecie w Liverpoolu – Polska Szkoła Architektury. Polski wkład intelektualny w dorobek naukowy Wielkiej Brytanii był naprawdę imponujący.
Jak wiadomo z filmów o Jamesie Bondzie, wszystkie „szpiegowskie gadżety” wymyślał dla niego tajemniczy „Q”. Niezależnie od tajnych prac nad „typowymi” konstrukcjami dla wojska, trwały także wytężone prace nad innowacyjnymi konstrukcjami specjalnymi, zwłaszcza do działań sabotażowo – dywersyjnych. Podczas wojny brytyjska Special Operations Executive miała swoich „Q” głównie w ściśle tajnym ośrodku – Station IX, zlokalizowanym w rezydencji Frythe, w rejonie Welwyn (Hertfordshire).
O supertajnej działalności tego ośrodka SOE wciąż niewiele wiadomo, poza tym że tam powstały niezwykłe konstrukcje: m.in. pistolet Welrod oraz przeznaczony dla spadochroniarzy motocykl Welbike (prekursor późniejszej motorynki).
Jedyny egzemplarz tego motocykla został zrzucony do Polski 23 kwietnia 1944 na placówkę odbiorczą „Hipopotam” położoną 25 km na południowy zachód od dworca kolejowego Zamość, w pobliżu Zwierzyńca, kilkaset metrów od zabudowań gospodarczych leśniczówki Florianka. Celem 6 brytyjskich Halifaxów i 1 polskiego Liberatora było wsparcie materiałowe 9 Pułku Piechoty Legionów Armii Krajowej (OP 9), operującego na wzgórzach Roztocza i w lasach Puszczy Solskiej. Czy tam trafił Welbike i jak był wykorzystywany – nie udało mi się dotąd ustalić. Ale z całą pewnością wiadomo, że pomysł tego wynalazku narodził się w polskiej głowie.
Polskich „Q”, czyli wynalazców niezwykłych konstrukcji i rozwiązań technicznych – także do zastosowań specjalnych – było znacznie więcej, część z Nich związana jest z historią Cichociemnych. Oto niepełna ich lista:
Urodzony w Sosnowcu inżynier radiotechnik Tadeusz S. Heftman (1906-1995) był podczas wojny kierownikiem oraz głównym konstruktorem Polskich Wojskowych Warsztatów Radiowych (właśc. Polskich Wojskowych Warsztatów Radiotechnicznych) w Stanmore pod Londynem. Warsztaty produkowały radiosprzęt komunikacyjny do celów specjalnych, głownie tzw. „pipsztoki”, czyli polish spy radio – najlepsze wówczas radiostacje konspiracyjne do dalekosiężnej łączności, a także konspiracyjne anteny, tłumiące falę przyziemną wg. metody opatentowanej przez Stefana Manczarskiego (1899-1979).
Większość polskich „pipsztoków” miała brytyjskie oznaczenia MR-2, MR-3 angielskiej firmy Monitor Radio, Stechford, Birningham, była rozdzielana przez SOE, które współzarządzało PWWR. Przed wojną inż Tadeusz Heftman był konstruktorem Wytwórni Radiotechnicznej AVA, produkującej specjalny sprzęt radiołączności dla Oddziału II (wywiad) Sztabu Głównego WP. Wraz z zespołem firmy AVA współdziałał także w złamaniu niemieckiej maszyny szyfrującej „Enigma”. Więcej informacji – na stronie Tadeusz Heftman.
Scenariusz i reżyseria: Norbert Rudaś
Cichociemny kpt. Mirosław Kryszczukajtis (1912-1944) w latach 1942 – 1943 był instruktorem sapersko – minerskim na szkoleniach dla kandydatów na Cichociemnych w w Audley End (STS 43), oficerem Oddziału VI (Specjalnego) Sztabu Naczelnego Wodza.
Był także autorem kilku wynalazków, udoskonalił m.in. tzw. ołówek czasu (time pencil), niemiecki detonator, który można było ustawić na czas od 10 minut do miesiąca i działał precyzyjnie nawet w skrajnych temperaturach. Po jego usprawnieniu ołówek był produkowany przez tajny ośrodek badawczy SOE, zwany „Sekcją X”; stał się kluczowym elementem narzędzi sabotażowych SOE. Podczas wojny wyprodukowano ok. 12 milionów „ołówków czasu”.
Stefan Lalewicz skonstruował aparat do szybkiej transmisji telegrafii, nadający znaki telegraficzne z użyciem papierowej taśmy oraz fotoelementów. Urządzeniu nadano kryptonim „Telma„. Pracował na nim m.in. Cichociemny Bronisław Czepczak-Górecki ps. Zwijak (1922-2001). Wspominał – „Prace polskich specjalistów nad konstrukcją i ulepszaniem urządzeń do szybkiej radiotelegrafii miały na celu zredukowanie wykrywalności w eterze przez skrócenie do minimum czasu nadawania (…). Szybka radiotelegrafia „Telma” miała być szansą względnie bezpiecznego nadawania z Kraju. W końcu lutego 1944 roku Iwanicki [dowódca plutonu łączności kpt. inż Andrzej Iwanicki – RMZ] poprosił mnie i Staszka Pietrusiewicza na rozmowę. Niezależnie od wykonywanych prac mieliśmy rozpocząć próby z „Telmą”. (Bronisław Czepczak-Górecki, Na szachownicy losu. Wspomnienia skoczka, s. 153, NCK Warszawa, 2017, ISBN 978-83-7982-281-2)
Cichociemny Bronisław Czepczak-Górecki wspomina, iż z prototypowego urządzenia nadawał ze strychu budynku gospodarczego przy kasynie, nieopodal bazy łączności „Mewa” Casa Bianca oraz Villa Rosa), zlokalizowanej w pobliżu Głównej Bazy Przerzutowej w Latiano – pomiędzy Latiano i Mesagne (Włochy). „Taśma papierowa, zadrukowana czarnym tuszem, nawinięta na wałek, przemieszczała się pod skupionym soczewką strumieniem światła. Światło odbite od taśmy, zebrane soczewką na fotokatodzie, było źródłem sygnału sterującego obwodem wyjściowym nadajnika. Taśmę szerokości 10 milimetrów, zadrukowaną znakami Morse’a nawijało się za pomocą zwijaka (stąd mój pseudonim) na bęben przystawki, na śrubie, po której przemieszczał się podczas nadawania. (…) Początek wałka oklejała tzw. „zebra” (mój drugi pseudonim dla Bazy) – pasek zadrukowany tylko „kropkami” – nadawana na żądanie celem dostrojenia urządzenia odbiorczego.” (Bronisław Czepczak-Górecki, Na szachownicy losu, s. 154-155)
„Telmę” produkowano w Wielkiej Brytanii i zrzucano do Polski w latach 1943 – 1944. Urządzenie umożliwiało niezwykle szybkie nadanie radiowej depeszy, zmniejszając do minimum ryzyko namiaru goniometrycznego. Po wojnie udoskonalono taki system nadawania w tzw. radiostacjach numerycznych nadających w taki sposób (do dzisiaj) komunikaty dla agentów wywiadu (także polskich).
W fundamentalnej pracy prof dr hab. Jacka Tebinki oraz dr hab. Anny Zapalec pt. Polska w brytyjskiej strategii wspierania ruchu oporu. Historia Sekcji Polskiej Kierownictwa Operacji Specjalnych (SOE) (tu recenzja tej książki) znalazłem m.in. interesującą informację: „Niektóre wynalazki polskie, jak zasobnik spadochronowy czy konstrukcje radiowe, zostały opatentowane przez polskie władze na uchodźstwie bądź wspólnie z Brytyjczykami” (s.514).
Informacja o opatentowaniu polskich zasobników zrzutowych nie była dla mnie zaskoczeniem. Dla bezmyślnych anglofilów zapewne będzie. Otóż przed wojną Polska była jednym z nielicznych państw na świecie, które przygotowywało się do organizacji wojsk powietrznodesantowych. Byliśmy w spadochroniarstwie jednymi z pierwszych – zanim pomyśleli o tym Brytyjczycy czy Amerykanie. Jeszcze przed wojną opracowaliśmy zasobniki zrzutowe do zrzucania dywersyjnego ekwipunku na spadochronach. Pisałem o tym w artykule Prekursorzy Cichociemnych. Wciąż idę tropem zasobników, jak na razie udało mi się ustalić, że produkowane były – według polskiego wzoru, z angielskimi „poprawkami” – w ośrodku zwanym Central Landing Establishment, będącym „jednostką techniczną” przy Central Landing School, czyli STS 51 Ringway w pobliżu Manchesteru. Produkowano tam kilka rodzajów zasobników oznaczonych jako np. Mark III CLE.
W połowie 1942 por. techn. Wacław Zajączkowski, oficer Uzbrojenia Stacji Lindholme wymyślił, zaprojektował i wykonał prototyp urządzenia „Ruchomy cel”, do szkolenia strzelających z odległości powyżej 200 jardów (ok. 190 m), z broni małokalibrowej do celu będącego w ruchu (samolot, czołg, żołnierz itp.). W ocenie dowódcy 305 Dywizjonu Bombowego, mjr pil. Kazimierza Śnieguli, urządzenie było niezwykle przydatne w szkoleniu strzeleckim, z każdej broni o kalibrze 0,22˝ – 0,5˝.
Wynalazek zainteresował władze angielskie, w firmie Rose Brothers Gainsborough zamówiono 12 kompletów trenażera dla wszystkich stacji Grupy Bombowej nr 184. Por. Zajączkowski wystąpił do Brytyjskiego Urzędu Patentowego aby uzyskać Provisional Patent Application, na żądanie brytyjskiego Ministerstwa Lotnictwa opracował zasady użytkowania urządzenia oraz interpretacji wyników strzelania z samolotowej wieżyczki strzelniczej z kbk kal. 0.22.
Pewnie każdy z nas widział na fotografiach oryginalny Excelsior Welbike (prekursor popularnej później motorynki), znany także pod nazwą parascooter. Według oficjalnej narracji, m.in. dostępnej w anglojęzycznej wikipedii, prototyp skonstruował „entuzjasta motocykli” Harry Lester, a wymyślił go Lt. Colonel John Dolphin. Wytropiłem, że jednak nie musi to być całkowicie zgodne z prawdą. Otóż Cichociemny Alfred Paczkowski ps. Wania w swojej książce „Ankieta cichociemnego” przedstawia interesującą relację, dotyczącą wizyty m.in. bryg. Colina Gubbinsa, dyrektora SOE ds. operacyjnych i szkoleniowych na „święcie spadochronowym”, czyli ćwiczeniach bojowych spadochroniarzy 4 BKS w rejonie Kingscraig nieopodal Elie (Wielka Brytania, Szkocja), z udziałem Naczelnego Wodza gen. Władyslawa Sikorskiego oraz zaproszonych gości, 23 września 1941.
Cichociemny Paczkowski wspominał – „Płk Sosabowski, jako mistrz ceremonii i gospodarz pokazu, przydzielił mnie na czas ćwiczeń do brygadiera Collina Gubbinsa, doradcy ministra Daltona, szefa SOE. (…) Gdy wsiadałem z brygadierem Gubbinsem do samochodu, Oranowski [kpt. Zygmunt Oranowski, oficer Oddziału VI (Specjalnego) Sztabu Naczelnego Wodza – RMZ] podbiegł do mnie z żądaniem, żebym wycyganił sto pięćdziesiąt funtów na warsztat doświadczalny. Zygmunt miał pomysł. Chciał wykonać motocykl składający się z dwóch części, przeznaczony do zrzutów. Pieniędzy nie mógł dostać od naszych władz. W drodze na żołnierski obiad, który czekał na nas w Leven w dowództwie Brygady, zacząłem rozmowę z brygadierem od tego, że nowoczesny spadochroniarz musi mieć motocykl Po dalszej mojej argumentacji wydawało mi się, że mówię do obrazu, ale na zakończenie brygadier zapytał: ile. Gdy usłyszał sumę, kiwnął głową i wkrótce załatwił czek na żądaną sumę.” (Alfred Paczkowski, Ankieta Cichociemnego, s. 106, IW PAX, Warszawa 1987, ISBN 83-211-0769-9)
Nie udało mi się ustalić, jakie był dalszy rozwój wydarzeń związanych z projektem kpt. Oranowskiego, ale nie ulega wątpliwości, że pomysł Welbike narodził się w polskiej głowie. Jedyny egzemplarz tego motocykla został zrzucony do Polski 23 kwietnia 1944 na placówkę odbiorczą „Hipopotam” położoną 25 km na południowy zachód od dworca kolejowego Zamość, w pobliżu Zwierzyńca, kilkaset metrów od zabudowań gospodarczych leśniczówki Florianka. Celem 6 brytyjskich Halifaxów i 1 polskiego Liberatora było wsparcie materiałowe 9 Pułku Piechoty Legionów Armii Krajowej (OP 9), operującego w na wzgórzach Roztocza i w lasach Puszczy Solskiej. Czy tam trafił Welbike i jak był wykorzystywany – to także wymaga ustalenia.
O sukcesie polskiego wywiadu oraz o pogromcach niemieckiej maszyny szyfrującej „Enigma” można przeczytać na tej stronie. Wbrew pozorom nie był to tylko sukces trójki młodych kryptologów, ale wynik pracy zespołowej, także m.in. specjalistów z Wytwórni Radiotechnicznej AVA, inżynierów: Leonarda i Ludomira Danilewiczów, Tadeusza Heftmana. Przede wszystkim zaś – efekt pionierskiego, nowatorskiego w skali światowej podejścia do dekryptażu przez polskie Biuro Szyfrów.
Wśród ogólnych zachwytów nad tym sukcesem jakoś umknął wielu fakt, iż „po drodze” do złamania „Enigmy” Polacy musieli dokonać kilku przełomowych wynalazków, czyli w sposób nowatorski, innowacyjny rozwiązać kolejne problemy techniczne. Pierwszym niewątpliwie istotnym było… odtworzenie oryginalnej „Enigmy” na podstawie fotografii oraz pomiarów wykonanych przez Ludomira Danilewicza (1905-1971) podczas tajnego przechwycenia „Enigmy” na warszawskim lotnisku Okęcie, prawdopodobnie w styczniu 1929.
Według relacji Mariana Rejewskiego (1905-1980) – W końcu 1927, lub może na początku roku 1928, nadeszła z Rzeszy Niemieckiej do Urzędu Celnego w Warszawie przesyłka mająca, według deklaracji, zawierać sprzęt radiowy. Przedstawiciel niemieckiej firmy domagał się bardzo usilnie zwrotu tej przesyłki do Rzeszy jeszcze przed odprawą celną, jako wysłanej omyłkowo z innym sprzętem. Jego nalegania były tak natarczywe, że wzbudziły czujność urzędników celnych, którzy zawiadomili Biuro Szyfrów Oddziału II Sztabu Głównego, instytucję zainteresowaną wszelkimi nowościami w dziadzinie radiosprzętu. A ponieważ była to przypadkowo sobota po południu, więc wydelegowani przez Biuro pracownicy mieli czas spokojnie sprawę zbadać. Skrzynię otworzono i przekonano się, że istotnie sprzętu radiowego nie zawierała, była w niej natomiast maszyna do szyfrowania. Maszynę bardzo dokładnie zbadano, po czym skrzynię znów starannie zamknięto. (Marian Rejewski – Jak matematycy polscy rozszyfrowali Enigmę, Wiadomości Matematyczne XXIII (1980), s. 1-28)
W ciągu kilku miesięcy zespół mgr Rejewskiego odtworzył połączenia wewnętrzne Enigmy i opracował jej „model matematyczny”. Na jego podstawie został skonstruowany „sobowtór” Enigmy, zresztą znacznie lepszy i wydajniejszy niż niemiecki oryginał. Praca ta została wykonana w Warszawskiej Wytwórni Radiotechnicznej AVA. Razem zbudowano 15 takich zrekonstruowanych maszyn „Enigma”. (Ppłk. dypl. inż. Tadeusz Lisicki – Historia i metody rozwiązania niemieckiego szyfru maszynowego „ENIGMA”, s. 5, Instytut Piłsudskiego w Londynie, Kolekcja akt Stefana Mayera, zespół nr 100, teczka nr 709/100/53)
Po „odtworzeniu” udoskonalonego „sobowtóra Enigmy” pojawiły się kolejne problemy, wymagające nowatorskich wynalazków. Było ich wiele, ale z pewnością do przełomowych należy zaliczyć: metodę rusztu, pozwalającą (do września 1938) obliczyć nastawienia wirników, ich kolejność oraz pary liter na łącznicy kablowej „Enigmy”, a także przybliżające do ostatecznego pokonania Enigmy: metodę zegarową Jerzego Różyckiego, cyklometr oraz bombę kryptologiczną Mariana Rejewskiego, płachty Henryka Zygalskiego. Ich wykonanie nie byłoby możliwe bez specjalistów z Wytwórni Radiotechnicznej AVA. Można o tym przeczytać na tej stronie.
Niejako w drodze do ostatecznego złamania „Enigmy”, zespół Biura Szyfrów skonstruował polska maszynę szyfrującą „LACIDA”. Przed wojną wyprodukowano jej 80 szt. Powstała według projektu Mariana Rejewskiego, jej nazwa była skrótem pierwszych liter nazwisk: ppłk. Gwido LAngera (1894-1948), szefa Biura Szyfrów por. Maksymiliana CIężkiego (1898-1951) oraz por. Leonarda DAnielewicza (1903-1976).
Po wybuchu wojny, depesze pogromców „Enigmy”, pracujących na nieokupowanym terenie Francji w ośrodku „Cadix” (Chateau des Fouzes w Uzes niedaleko Nantes), były przesyłane do Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie po zaszyfrowaniu ich Lacidą. Polski wynalazek został udostępniony aliantom, m.in. opracowano tzw. francuski model, uwzględniający specjalne żądania francuskie, Amerykanie wykorzystali jego rozwiązania przy konstrukcji swojej maszyny M-209-3 (Dziennik Polski, 26 marca 1974).
Gen. Stanisław Sochaczewski (1877-1953) był autorem wynalazku – ćwiczebny karabin „The Swift Training Rifle”, służący do indywidualnego szkolenia strzelców wyborowych. Wyglądał jak karabyn używanym w służbie: brytyjski Lee Enfield Rifle czy American Service Rifle; miał taką samą wagę oraz wrażliwość języka spustowego. Cel na arkuszu kartkowym był odpowiednio zmniejszony, był tak samo trudny do trafienia jak na zwyklej strzelnicy. Wyniki strzelania były od razu widoczne dla strzelca oraz dla instruktora.
Wynalazek gen. Stanisława Sochaczewskiego kupili Brytyjczycy. Prezes firmy The Swlft Training Rifle Carpany Limited mjr J.Milner napisał do generała: „Jestem pewny, że będzie dla Pana dużą satysfakcją wiadomość, że karabin Pańskiego systemu został zaaprobowany i przyjęty przez rząd brytyjski, i jestem pewny, że wynalazek ten odegra dużą rolę w osiągnięciu zwycięstwa wspólnej idei”. Współcześnie nie ma nawet żadnej wzmianki o tym że był to wynalazek Polaka, Brytyjczycy przypisali sobie jego sukces, np. w wikipedii. Wynalazek gen. Sochaczewskiego był używany w armii brytyjskiej, czechosłowackiej, francuskiej, holenderskiej oraz norweskiej; w latach 1941 – 1945 przeszkolono ok. 1,4 mln żołnierzy. Dzięki niemu skrócono czas szkoleń strzeleckich z dziesięciu do zaledwie dwóch tygodni.
Kpt. Rudolf Gundlach (1892-1957) od 1934 kierował Biurem Badań Technicznych Broni Pancernej; podczas swej służby wynalazł pierwszy (jedyny) na świecie czołgowy peryskop odwracalny z pełnym (360°) polem widzenia. Wynalazek opatentował w Polsce, Wielkiej Brytanii, Francji oraz USA, od 1936 produkowany był we Lwowie. Po raz pierwszy zastosowano go w polskich czołgach TKS, TK3 i 7TP. Wynalazek udostępniono brytyjskiej firmie Vickers-Armstrong, która montowała go w czołgach Crusader, Churchill, Valentine, Cromwell.
Wkrótce wdrożono go także w USA, jako peryskop M6 w amerykańskich czołgach, m.in. M3/M5 Stuart, M4 Sherman. Po dostawach czołgów w ramach lend-lease do ZSRS, został skopiowany, następnie instalowany w sowieckich czołgach T-34, T-70, IS-1, potem także w niemieckich pojazdach Wermachtu. Po wojnie jako Peryskop Obserwacyjny MK-4 na wyposażeniu pojazdów LWP, był produkowany w Łódzkich Zakładach Kinotechnicznych. Autor wynalazku, jako jeden z nielicznych, wywalczył w sądzie wynagrodzenie.
Kompletnie zapomniany (napisałem od podstaw Jego biogram w Wikipedii) przedwojenny dowódca kompanii radiowywiadu, wpisany na „Sonderfahndungliste GB” (specjalny list gończy), znany jako „czarna lista Hitlera” – ppłk. dypl. inż. Tadeusz Lisicki (1910-1991), współuczestnik działań związanym z pokonaniem „Enigmy” był także jednym z autorów pionierskiego wynalazku. Wiosną 1939 mjr inż. Ignacy Harski (1896-1956) oraz kpt. inż. Tadeusz Lisicki (1910-1991) opracowali konstrukcję elektromagnetycznego wykrywacza. Po wybuchu wojny, pod koniec 1941 w Wielkiej wynalazek ostatecznie dopracował por. inż. Józef Kosacki (1909-1990). Wykrywacz opatentowano jako Mine Detector Polish Mark 1, był kilkakrotnie wydajniejszy. Użyty po raz pierwszy do oczyszczania pól minowych podczas bitwy pod El-Alamein w listopadzie 1942. Wprowadzony na wyposażenie brytyjskiej armii w 1944, używany aż do 1995.
Konstruktor przedwojennego (1937) prototypu pistoletu maszynowego ViS kalibru 0,45 inż. Jerzy Podsędkowski (1900-1962) jest jednym z nielicznych polskich wynalazców dostrzeżonych przez IPN w projekcie „Giganci nauki”. Pracował w Armament Design Department w Cheshunt, polski zespół pod jego kierownictwem skonstruował maszynowe działko przeciwlotnicze Polsten kalibru 20 mm. Było ono konstrukcją prawie sześciokrotnie tańszą oraz prostszą (119 zamiast 250 części) niż używane dotąd przez Brytyjczyków działko Oerlikon. Design Department Cheshunt i Royal Navy rozważały nadanie mu nazwy: Warsaw lub Polikon (Polish Oerlikon), przyjęto nazwę Polsten (Polish Sten). Od 1944 wyprodukowano ok. 50 tys. tych działek, były używane przez brytyjską marynarkę, w wojskach lądowych do lat pięćdziesiątych. Znacznie dłużej działko używane było w krajach trzeciego świata.
Inż. Jerzy Podsędkowski (1900-1962) pracując w Enfield (Middlesex), skonstruował tam w 1944 innowacyjny, kompaktowy półautomatyczny pistolet maszynowy MCEM-2 (Machine Carabine Experimental Model) kal. 9 mm. Wyróżniał się bardzo dobrym wyważeniem oraz celnością, ale był nadmiernie szybkostrzelny, co ograniczono do 600-700 strzałów na minutę, zwiększając masę zamka w wersji MCEM-6. Wersja ta powstała z udziałem wybitnego instruktora Cichociemnych w zakresie strzelectwa (m.in. point shooting) oraz spadochroniarza Akcji Kontynentalnej mjr Aleksandra Ihnatowicz-Świat.
Ten rewelacyjny małogabarytowy pistolet maszynowy uzyskał sześć brytyjskich patentów na rzecz Skarbu R.P. na uchodźstwie; produkowano go w Wielkiej Brytanii, Kanadzie, Indiach i Australii. Wynalazca w 1943 został odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego (Order of the British Empire). MCEM-2 zapoczątkował nową generację powojennych pistoletów maszynowych z magazynkami chwytowymi i teleskopowymi zamkami zamkowymi, m.in. czeskie pistolety Holeczek (Sa-23/25 9 mm oraz Sa -24/26 7,62 mm), CZ 23 do CZ 26, UZI, MAC-10, Steyr MPi 69, także izraelskie Uzi. Przedwojenny przełożony inż. Posędkowskiego prof. inż Piotr Wilniewczyc skonstruował w powojennej Polsce słynny pistolet maszynowy PM-63 RAK (Ręczny Automat Komandosa), który użytkowałem jako broń osobistą podczas służby w wojsku 🙂
Brytyjski film szkoleniowy „Village Clearing” z widocznym MCEM-2, 1953
Imperial War Museum, DRA 1078
Inż. Wacław Czerwiński (1902-1988) pilot i jeden z prekursorów polskiego szybownictwa był także wynalazcą. Przed wojną pracował jako główny konstruktor Podlaskiej Wytwórni Samolotów pod Białą Podlaską. Po wybuchu wojny, jako jeden ze specjalistów Polskiej Grupy Technicznej pracował w kanadyjskiej filii brytyjskiej firmy De Havilland. Dzięki nowatorskiej metodzie kształtowania przestrzennego na gorąco sklejki drzewnej uzyskano wytrzymałość elementów pozwalającą na zastąpienie nimi deficytowego aluminium w elementach samolotów NA-66 Harvard II, Anson, DH-98 Mosquito. Produkowano je w założonej w 1942 w Toronto firmie Canadian Wooden Aircraft Ltd. Wynalazek był udoskonaleniem przedwojennych rozwiązań stosowanych przez braci Konopackich, właścicieli innowacyjnej fabryki sklejki lotniczej w Mostach oraz zastosowanych w prototypie polskiego dwusilnikowego samolotu treningowego PWS-33 Wyżeł.
Inż. Władysław Świątecki (1893-1977) był autorem konstrukcji wyrzutników bombowych, opatentowanej w wielu krajach, które produkował przed wojną we własnej wytwórni w Lublinie. Po wybuchu wojny wynalazca udoskonalił swoją konstrukcję i zaprezentował ją Brytyjczykom. Od 1941 wyprodukowano ok. 165 tys. wyrzutników, instalowanych w angielskich bombowcach brytyjskich. W 1943 Jerzy Rudlicki (1893-1977) opracował wyrzutnik do bombardowań powierzchniowych z dużej wysokości, instalowano go w bombowcach amerykańskich B-17 Flying Fortress. Według niektórych źródeł inż. Świątecki był także wynalazcą nowatorskiego podnośnika do bomb lotniczych.
Kpt. inż Władysław Świątecki w piśmie z sierpnia 1940 do płk. Mieczysława Konarskiego z Inspektoratu Sił Powietrznych wskazywał również niektóre inne swoje projekty: zamki do bomb ciężkich i średnich, wyrzutniki do bombardowania z lotu nurkowego bombami ciężkimi, wyrzutniki łańcuchowe do większej ilości bomb, nawet automat bombardujący z częstotliwością do 30 bomb na sekundę.
Inż. chemik Witold Romer (1900-1967), pasjonat fotografii, przed wojną był członkiem Kapituły Seniorów Fotoklubu Polskiego, prowadził także Zakład Fotografii na Politechnice Lwowskiej. Po wybuchu wojny, od 1941 w Wielkiej Brytanii, pracował w laboratorium badawczym Kodaka oraz od 1943 kierował Research Section w Photographic Departament of Royal Aircraft Establishment w Farnborough. Efektem jego pracy wynalazczej jest m.in. innowacyjna kamera do nocnych zdjęć lotniczych, kompensująca ruch samolotu. Została wykorzystana podczas przygotowań do inwazji w Normandii.
Polacy byli autorami wielu supertajnych wynalazków „lotniczych”. Niestety, nie udało mi się dotrzeć do wszystkich informacji. Być może por. Tadeusz Lesser oraz ppor. Roman Lubański byli autorami wynalazku o nazwie: Fog Investigation and Dispersal Operation (FIDO) – do rozpraszania mgły, wykorzystywanym ponoć na brytyjskich lotniskach. Wybitni polscy specjaliści są prawdopodobnie autorami tajnych, specjalnych rozwiązań, które wykorzystano głównie w brytyjskim lotnictwie. Stefan Neumark (1897-1967) pracował nad rozwiązaniem istotnych problemów z aerodynamiki i mechaniki lotu, Wiktor Narkiewicz (1905-1985) oraz Karol Wójcicki (1905-) doskonalił silniki odrzutowe, Nikodem Dudziński (1907-1991) pracował nad żaroodpornością stopów aluminium, Zbigniew Oleński (1907-1970) oraz Tadeusz L. Ciastuła (1909-1979) skonstruowali bezpieczniejszą kabinę myśliwca Spitfire, Tadeusz Czaykowski wraz z Władysławem Fiszdonem (1912-2004) skutecznie usunęli niebezpieczne (powodujące drgania) konstrukcyjne wady myśliwców Typhoon i Tempest zwalczających niemieckie V-1.
Inż. Juliusz Hupert (1910-1955) jeszcze przed wojną opatentował nadajnik radiotelegraficzny z generatorem, od 1940 pracował w brytyjskiej Admiralty Signal and Radar Establishment nad morskimi systemami łączności. Po 14 listopada 1941,gdy niemiecki okręt podwodny U-81 zatopił brytyjski lotniskowiec HMS Ark Royal, praca jego zespołu badawczego otrzymała status „najwyższego pierwszeństwa”. Jedną z przyczyn zatopienia lotniskowca był bowiem brak łączności z brytyjskimi myśliwcami. To zaś spowodowane było niestabilną pracą okrętowego nadajnika. Wynaleziony przezeń stabilizator częstotliwości nadajników okrętowych zainstalowano na pancerniku HMS Anson, później także na innych brytyjskich okrętach wojennych.Wynalazca był także autorem pionierskich mikronadajników umożliwiających precyzyjną lokalizację wyposażonych w nie osób lub sprzętu. Po wojnie został wykładowcą na kilku amerykańskich uczelniach oraz uzyskał kilka patentów, m.in. radiowego systemu zdalnego sterowania.
W brytyjskim Admiralty Signal and Radar Establishment od sierpnia 1940 pracował także przedwojenny polski konstruktor, inżynier elektronik Wacław Struszyński (1904-1980). Efektem jego wynalazczej pracy była goniometryczna antena do radionamiernika HF/DF (Huff-Duff). Była swoistym „radarem U-Bootów”, umożliwiając zlokalizowanie niemieckich okrętów podwodnych, korzystających (po koniecznym wynurzeniu) z łączności radiowej wysokich częstotliwości. Antena uzyskała brytyjskie patenty nr 601096 i nr 603328, wyprodukowano ich ok. 3 tys., instalując na okrętach eskortujących konwoje. Urządzenie istotnie pomogło aliantom wygrać bitwę o Atlantyk.
Brytyjczycy podczas wojny cenili ten niezwykły polski wynalazek. Głównodowodzący brytyjskiej floty, admirał John L. Towey podkreślał – „Nie będzie przesadą stwierdzenie, że radiolokacja (R.D.F.) zrewolucjonizowała praktycznie całe podejście do wojny morskiej (…) powyżej przytoczone zdania zawierają najwyższe uznanie dla tych, którzy się przyczynili do zaprojektowania i zainstalowania morskich urządzeń radiolokacyjnych”. Po wojnie Anglicy zapomnieli o wynalazcy i jego konstrukcjach, ukrywając nawet jego dane w publikacjach…
Inżynier Henryk Magnuski (1909-1978) po ukończeniu Politechniki Warszawskiej, jak wielu późniejszych polskich wynalazców przed wojną pracował w Państwowych Zakładach Tele i Radiotechnicznych. 20 maja 1935 zgłosił do opatentowania swój wynalazek – „Urządzenie do szybkiego nawiązywania łączności radjotelegraficznej lub radjotelefonicznej”. 19 marca 1936 w Urzędzie Patentowym R.P. uzyskał patent nr 22972. Jak czytamy w opisie patentowym – „Przedmiotem wynalazku niniejszego jest urządzenie, które w chwili nadania sygnału zer stacji nadawczej zawiadamia obsługującego odbiornik za pomocą dzwonka lub innego sygnału, że stacja nadawcza jest czynna i należy odbierać korespondencję. Urządzenie powyższe ma zastosowanie przedewszystkiem tam, gdzie fala nadajnika lub odbiornika nie jest dokładnie określona (np. wskutek małej dokładności cechowania obwodów nadajnika lub odbiornika), tak że nie ma się pewności, że odbiornik jest dokładnie nastrojony na falę nadajnika”.
Wybuch wojny zastał go na szkoleniu w Nowym Jorku, uniemożliwiając powrót do Polski. W 1940 podjął pracę w amerykańskiej firmie Galvin Manufacturing Corporation (od 1947 pod nazwą Motorola). Skonstruował jedną z pierwszych opartych na modulacji częstotliwości radiostacji wojskowych SCR 536, następnie SCR-300FM, typu walkie-talkie. Wyprodukowano ok. 100 tys. takich radiostacji, używanych od 1943 na niższych szczeblach dowodzenia przez jednostki US Army, operujące w Europie oraz na Pacyfiku.
Wynalazca jest też autorem m.in. radiolatarni radarowej AN/CPN-6 dla US Navy, ułatwiającej samolotom powrót na lotniskowce przy ograniczonej widoczności. Po wojnie pozostał w USA, pracował m.in. nad mikrofalowymi stacjami przekaźnikowymi telefonii wielokrotnej, telewizji oraz transmisji danych, także nad systemem łączności troposferycznej Deltaplex I. Został dyrektorem ds. badawczych w koncernie Motorola, zdobył 30 patentów z zakresu radiokomunikacji. Jedna z katedr University of Illinois w Chicago nosi jego imię.
Inżynier radiotechnik Zygmunt Jelonek (1909-1994) ukończył Politechnikę Warszawską, od 1932 do wybuchu wojny pracował naukowo w Instytucie Radiotechnicznym (później pod nazwą Państwowy Instytut Telekomunikacyjny) w Warszawie. Po wybuchu wojny pracował w brytyjskim ośrodku badawczym Signal Research and Development Establishment w Christchurch. Skonstruował pionierski zespół radiowy WS Nr 10, będący ośmiokanałową dupleksową radiolinią telefoniczną.
Urządzenie wykorzystywało modulację impulsów oraz magnetron w nadajniku, miało zasięg ok. 50 mil (ok. 80 km). Umożliwiło wojskową łączność dowództwa z walczącymi oddziałami podczas inwazji w Normandii 6 czerwca 1944. Urządzenie WS10 uznano za najbardziej wydajny sprzęt łączności podczas II wojny światowej.
Prof. Paweł Jan Nowacki (1905-1979) urodził się w Berlinie w rodzinie polsko-niemieckiej, z Polską w sercu. W 1936 obronił doktorat z elektrotechniki na Politechnice Lwowskiej, później przeniósł się na Górny Śląsk, gdzie pracował m.in. w katowickich zakładach Siemensa. Po agresji Niemiec na Polskę odmówił współpracy z okupantem, uciekł do Wielkiej Brytanii. Kontynuował pracę naukową jako szef laboratorium Departamentu Radiowego Royal Aircraft Establishment w Farnborough, pracował nad ściśle tajnymi projektami z zakresu techniki radarowej, projektując, modelując, nadzorując wykonanie prototypów oraz przemysłowych wersji urządzeń radiolokacyjnych, instalowanych w samolotach Royal Air Force. Opublikował kilka ściśle tajnych prac naukowych oraz uzyskał co najmniej dwa patenty.
Por. pil. Zbigniew Siedlecki służył na stacji RAF w Jurby (wyspa Man), wykorzystując doświadczenia ze służby, wynalazł kombinezon ratunkowy zapewniający ochronę przed utratą temperatury ciała podczas utrzymywania się w morzu. Jak podkreślił w swoim piśmie do polskich władz – „dobrowolnie zrzekam się wszelkich dochodów, przysługujących mi jako projektodawcy w razie produkowania wymienionych artykułów dla potrzeb Rządu Rzpltj Polskiej (…)”.
Dodał także, że „oba projekty zostały opracowane, wyprodukowane bez korzystania przeze mnie z jakiejkolwiek pomocy z funduszów publicznych” oraz że opracowanie wynalazku zajęło mu „przeszło 8 miesięcy pracy, w czasie wolnym od zajęć i urlopów”. Doświadczalne i finalne wersje kombinezonu wykonały firmy: SIEBIE, GORMAN & Co Ltd, Davis Road, Tolworth, Surrey. Wynalazca opracował trzy wersje kombinezonu ratunkowego: ciężką (na zimę i surowy klimat), średnią (na strefę umiarkowaną) i lekką (na okres letni); miały one tą samą szczelność i zdolność utrzymywania się na wodzie, różniły się czasem utrzymywania ciepłoty ciała. Wersja ciężka umożliwiała przebywanie w wodzie o temperaturze ok. 7°C (bez odczuwania zimna) przez dłuższy czas, wersja średnia – do 7 godzin. Wynalazek 10 maja 1943 uzyskał brytyjski patent.
Podczas II wojny światowej wielu Polaków, kontynuując swoją przedwojenną pracę naukową i wynalazczą przekazało Wielkiej Brytanii szereg nowatorskich rozwiązań technicznych oraz wynalazków, bardzo nielicznym zapewniono z tego tytułu jakiekolwiek prawa oraz wypłacono gratyfikacje. Znacznie więcej polskich wynalazków zostało bezpardonowo przejętych (czytaj: przywłaszczonych) przez Brytyjczyków. Nota bene, związani umową z Amerykanami, przekazywali je także Amerykanom – nie pytając wynalazców o zgodę.
Już w lipcu 1942 kpt. Władysław Świątecki sporządził dla polskiego rządu, 11 – stronicową notatkę ws. procederu „przejmowania” polskich wynalazków. Wskazywał, że częstym mechanizmem było np. wydawanie tzw. patentu tajnego, zgodnie z przepisami King`s Regulation. Oznaczało to wprost zarekwirowanie wynalazku na potrzeby brytyjskiej machiny wojennej, także przekazanie go Stanom Zjednoczonym na podstawie umowy międzysojuszniczej.
W 1942 rząd Sikorskiego podjął starania, aby uzyskać kontrolę prawną nad polskimi wynalazkami wykorzystywanymi przez Brytyjczyków. W odróżnieniu jednak od Czechów (którym się to udało) nie powstał polski urząd rejestrujący wynalazki Polaków. Międzyrządowe rozmowy – w części wskutek nieudolności rządowych negocjatorów – zakończyły się fiaskiem. Brytyjczycy obawiali się (słusznie), że polski dorobek wynalazczy mógłby obniżyć kwotę należną Wielkiej Brytanii z tytułu polsko-brytyjskiej umowy pożyczkowo – dzierżawnej (Lend-Lease), m.in. kredytów na utrzymanie Polskich Sił Zbrojnych pod dowództwem brytyjskim.
Po wojnie polskie wynalazki ostatecznie „przejęła” Wielka Brytania, która nie chciała przekazać praw do nich marionetkowemu „rządowi polskiemu” zmajstrowanemu przez Stalina. Oczywiście żaden z uzależnionych od sowietów rządów powojennej Polski nie był w stanie w tej sprawie cokolwiek nowego wynegocjować z Brytyjczykami. Niestety, po odzyskaniu niepodległości, sprawą nie zainteresował się też żaden rząd wolnej Polski. Ostatecznie zatem nie tylko zapłaciliśmy Brytyjczykom za to, że im wojskowo pomagaliśmy – ale także dodatkowo Anglicy przywłaszczyli sobie prawa do licznych polskich wynalazków. Oczywiście przypisali sobie ich autorstwo, nazwiska wielkich Polaków – wynalazców zatarły się w ludzkiej pamięci… 🙁
Do pobrania dodatki historyczne IPN (pdf):
(kliknij aby pobrać) – 1/2021 | 2/2021 | 3/2021 | 4/2021 | 5/2021 | 6/2021 | 7/2021 | 8/2021 | 9/2021 | 10/2021