We wrześniowym, pięknie wydanym „Biuletynie IPN” opublikowano interesujący artykuł Łukasza Płatka pt. Cichociemni, broń i pieniądze. Łączność lotnicza z krajem w latach 1941-1944″ (s. 38-49).
Autor rozpoczyna ciekawie i trafnie – „Na pytanie, co jest potrzebne, aby prowadzić wojnę, Napoleon Bonaparte miał odpowiedzieć, że trzy rzeczy: pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze”. Artykuł napisany interesująco, lektura nader inspirująca, z czystym sumieniem mogę polecić. W tekście jest kilka nieścisłości oraz niedopowiedzeń o czym za chwilę.
Przede wszystkim muszę – po raz pierwszy od dłuższego czasu – podziękować IPN oraz Autorowi za treści zawarte w tym artykule. Bodaj po raz pierwszy w jakiejkolwiek publikacji IPN zauważono mjr dypl. Jana Jaźwińskiego, także konstruktora „pipsztoków” inż. Tadeusza Heftmana, chyba pierwszy raz dostrzeżono że Cichociemnych szkolili w większości Polacy, czy wspomniano o początkach spadochroniarstwa w Polsce – ponadto te wszystkie pomijane dotąd informacje w jednym tekście! Wygląda na to, że mamy już – nareszcie! – za sobą lata przemilczania tych czterech kluczowych informacji z historii Cichociemnych 🙂 Moja praca popularyzatorska nabiera większego sensu 🙂
W artykule Łukasza Płatka nie znalazłem poważniejszych błędów merytorycznych, co musi cieszyć. Dotychczasowy „specjalista od Cichociemnych” dr Krzysztof Tochman, po swojej kompromitującej publikacji z kilkudziesięcioma błędami chyba wreszcie został zdjęty z piedestału i słusznie już raczej nie uchodzi w IPN za dobrego znawcę problematyki Cichociemnych. Cieszę się, że jego miejsce zajmują inni, zdecydowanie bardziej rzetelni badacze i popularyzatorzy.
W omawianym artykule, o pieniądzach dla AK, choć wymieniono je w podtytule, nie ma zbyt wiele informacji, a niektóre są niestety błędne. Autor twierdzi, że pieniądze przekazywane do kraju pochodziły „z kredytów udzielanych Polakom przez Brytyjczyków i Amerykanów” (s.40). Otóż niezupełnie. Amerykański prezydent Franklin Roosevelt trzykrotnie przekazał Polakom dotacje (a nie kredyty): w kwietniu 1942 – 1,5 mln dolarów, w lutym 1943 – 2,5 mln dolarów, w czerwcu 1944 – 10 mln dolarów. Brytyjczycy rzeczywiście udzielali nam kredytów, głównie na utrzymanie PSZ. Ale wśród pieniędzy przerzucanych do Polski część stanowiły brytyjskie dotacje (a nie kredyty), w tym pół miliona dolarów kwartalnej dotacji dla polskiego wywiadu, od stycznia 1944 do końca marca 1945. Nie jest tajemnicą, choć autor o tym nie napisał, że wszystkie dotacje w dolarach i złocie dla okupowanej Polski wyniosły łącznie ok. 20 mln USD.
Nieścisłe jest zdanie – w odniesieniu do pasa z pieniędzmi, z którym skakali Cichociemni – iż „przeciętna zawartość pasa wynosiła 40 tys. dolarów” (s. 40). Otóż fraza „przeciętna zawartość pasa” wymaga wskazania rodzaju jego zawartości. Jeśli pas z pieniędzmi zabierany przez skoczków zawierał banknoty 10-dolarowe, jego wartość wynosiła 18 tys.; jeśli 20-dolarowe – 36 tys. USD. Jeśli w pasie były złote monety 10-dolarowe, mieścił 2,4 tys. USD; jeśli złote monety 20-dolarowe ? 3,6 tys. USD. Do tego opisu warto dodać, że pasy miały sześć kieszeni, do których wkładano zwykle po trzy opieczętowane paczki banknotów. Kieszenie pasa przeszywano grubą, mocną, jedwabną nicią, której końce plombowano. Każdy pas posiadał własny, unikalny numer.
Kompletnie nieprawdziwa jest teza autora – „(…) kwoty przenoszone przez kurierów drogą lądową są niewystarczające. W takiej sytuacji w Sztabie Naczelnego Wodza zrodziły się pomysły nawiązania łączności lotniczej z krajem”. Obrazowo ilustrując, autor usiłuje twierdzić, że ogon machał psem. Oczywiście że kurierzy trasami lądowymi mogli przemycić do Polski znacznie mniejsze kwoty niż Cichociemni, a ponadto że zdecydowanie więcej pieniędzy tracono na trasach lądowych. Nie był to jednak powód nawiązania łączności lotniczej z okupowaną Polską, ani też nie narodził się wskutek niesprawności przerzutu pieniędzy drogą lądową.
Podobny zasadniczy błąd autor popełnia w odniesieniu do Cichociemnych, wywodząc jakoby „Podstawowym zadaniem Cichociemnych było dzielenie się zdobytą wiedzą techniczną i operacyjną oraz umiejętnościami planowania i realizacji szczegółowych misji, a także prowadzenia walki z okupantem na konkretnych stanowiskach”. Opowieści dziwnej treści, Cichociemni wcale nie byli – jak to wynika z tego pokrętnego zdania – wysyłani do Polski w roli instruktorów albo współczesnych „doradców pola walki”.
Po pierwsze, istota oraz sens istnienia Armii Krajowej (oprócz bieżącej walki) zawierały się w jej strategicznym celu – przygotowanie powstania powszechnego w końcowej fazie wojny. Koncepcja powstania powszechnego jeszcze kilka lat temu nie była zbyt znana, m.in. musiałem z tego powodu napisać odpowiednie hasło w wikipedii.
Po drugie, już w pierwszej propozycji z 30 grudnia 1939, w sprawie nawiązania łączności lotniczej z Krajem, współtwórca Cichociemnych kpt. dypl. Jan Górski jasno wskazał jej cel, także w tytule – Użycie lotnictwa dla łączności i transportów wojskowych drogą powietrzną do Kraju oraz dla wsparcia powstania. Stworzenie jednostek wojsk powietrznych.
Po trzecie, Cichociemni mieli trzy podstawowe zadania do wykonania:
Oczywiście spora część Cichociemnych zajmowała się szkoleniem kadr AK, zwłaszcza w zakresie dywersji. Ale nie zapominajmy, że specjalność „dywersyjną” miało tylko 169 – z 316 Cichociemnych. Na 50 Cichociemnych pracujących na radiostacjach opierała się cała sieć łączności Armii Krajowej, 37 Cichociemnych pracowało w wywiadzie. Opowieści o tym, że jeden czy kilku Cichociemnych mogli wyszkolić dobrego radiotelegrafistę, a nawet agenta wywiadu, do tego w warunkach konspiracyjnych, należy włożyć pomiędzy kiepskie bajki.
Sporym nieporozumieniem jest wywód Autora, jakoby „zadania szczegółowe, zgodnie z posiadanymi kompetencjami lub potrzebami, wyznaczał cichociemnym skoczkom dowódca ZWZ-AK (..)”. Podobnie bzdurną tezę, ale z SOE w roli głównej, postawił w swojej pseudo „popularnonaukowej” książce K. Śledziński. Otóż żaden dowódca żadnej armii, nawet niewielkiej (AK liczyła w 1944 ok. 390 tys. osób) nie jest w stanie „wyznaczać szczegółowych zadań” poszczególnym żołnierzom. Nikt nigdzie na świecie nie jest w stanie z poziomu dowódcy armii koordynować działań poszczególnych żołnierzy, czy choćby nawet dowódców małych lub większych związków taktycznych. Takie „ręczne zarządzanie” – do tego w warunkach konspiracji – jest po prostu niewykonalne. Opowieści tego rodzaju mogą powstawać tylko w głowie teoretyków, którzy nie widzieli wojska z bliska. Proponuję wejść do malutkiej firmy z kilkudziesięcioosobową załogą i próbować każdemu pracownikowi osobiście wyznaczać „zadania szczegółowe”. To nie ma szans powodzenia. Cichociemni po prostu dostawali przydziały do określonych struktur AK, w zależności od potrzeb zgłaszanych „z terenu”…
W artykule Łukasza Płatka natrafiłem także na bolesny przykład być może niezamierzonego, ale jednak deptania polskich osiągnięć. Autor pisze bowiem: „Tradycje desantu powietrznego II Rzeczpospolita miała niewielkie” (s. 41). Może były niewielkie – ale postawmy sprawę jasno – czy ktoś, oprócz naszych wrogów, miał większe? Doświadczenie desantowe miały wówczas tylko Niemcy i ZSRR (Rosja). Wśród zachodnich aliantów Polska była jedyną, która miała jakiekolwiek takie tradycje. Dopiero po nas rozpoczęli organizowanie wojsk spadochronowych Brytyjczycy, następnie Amerykanie. Zamiast więc pisać o „niewielkim doświadczeniu” lepiej zgodnie z prawdą napisać iż byliśmy wśród zachodnich aliantów pierwsi.
W tym kontekście jeszcze dwie uwagi – nie wiem, skąd Autor wziął informację o wybudowaniu w przedwojennej Polsce 17 wież spadochronowych – w dostępnych źródłach mowa o 16 takich treningowych wieżach. Autor nie podał żadnego źródła tej informacji, ani wykazu tych wież. Nie sposób więc zweryfikować, czy znalazł nieznaną, siedemnastą wieżę – czy pomylił się w obliczeniach.
Druga sprawa to porównywanie kursów spadochronowych: jednego w Legionowie oraz dwóch w Wojskowym Ośrodku Spadochronowym w Bydgoszczy. Autor pisze w kontekście obu miejsc o jednym kursie i ubolewa, że „ukończyło go zaledwie kilkuset żołnierzy”. Tymczasem rzecz nie w ilości wyszkolonych (z moich danych wynika, że poniżej dwustu), ale w programach kursów (różne) oraz kwestii zasadniczej – Polska nie miała samolotów desantowych (nie nadawały się do tych celów nieliczne Fokkery oraz RWD-8).
Z drobnych błędów artykułu można wskazać jeszcze wadliwy podpis pod zdjęciem (s.43) radiostacji konstrukcji inż. Tadeusza Heftmana: nie jest to „AK 1” ale „AP-1”. Nie będę się czepiał, że „pipsztok” na zdjęciu jest w takim położeniu, że radiotelegrafista uszkodziłby sobie nadgarstek, usiłując pracować kluczem telegraficznym w takiej pozycji…
Mimo tych mankamentów z radością rekomenduję lekturę artykułu. Powtórzę, że cieszę się, że są obecni w tej narracji: mjr dypl. Jan Jaźwiński,oraz inż. Tadeusz Heftman, że Autor wspomina o szkoleniu Cichociemnych przez polskich instruktorów oraz o początkach spadochroniarstwa w Polsce. Cieszę się także, że Autor nazywa rzeczy po imieniu, wbrew propagandowej narracji słusznie uznaje, że pierwszy zrzut Cichociemnych był tylko częściowym sukcesem. Trafnie również konkluduje, że po wojnie Polska trafiła do kąta dla „przegranych zwycięzców”.
Do dwóch czynników wymienionych przez Autora (silna sowiecka propaganda oraz sowieckie lobby), które spowodowały wypychanie Polski do tego kąta, dodałbym jeszcze co najmniej dwa. Po pierwsze sowieckich agentów grasujących w brytyjskich strukturach władzy z Kimem Philby i jego kolesiami z tzw. piątki z Cambridge włącznie. Po drugie polskich zdrajców i ugodowców, z Mikołajczykiem, Tatarem i Retingerem włącznie. Generalnie – to już moja teza, a nie Autora – przegraliśmy, bo daliśmy się „ograć” z braku lidera na odpowiednim poziomie, który nie ujawnił się po śmierci gen. Sikorskiego…
Ryszard M. Zając
Łukasz Płatek – Cichociemni, broń i pieniądze. Łączność lotnicza z krajem w latach 1941-1944, w: Biuletyn IPN, wrzesień 2022 nr 9 (202), s. 38 – 49, ISSN 1641-9561